Mam wątpliwości czy jestem normalna. Po stanowczo dobrym piątku przyszła straszna sobota. Takiego doła załapałam, że tylko te moje "ziołowe" trzymały mnie w kupie. Jakoś ostatnio balansuję na granicy czegoś - może obłędu. Codziennie powtarzam jak mantrę:"Ireczku, wróć już do mnie, błagam, wróć". Tak setki razy. Najgorsze, że nie mam od niego wieści już dwa tygodnie i nie wiem czy wraca już do mnie czy znowu ten ich statek się "skomplikował" i coś się odwlekło. Najgorsze są wieczory, chciałabym żeby wreszcie wszystko wróciło na swoje miejsce i noce stały się odpoczynkiem po ciężkim dniu, a nie męczarnią. Ktoś powiedział "przyzwyczaisz się". Ja nie chcę się przyzwyczaić, wolę żeby nie wyjeżdżał. Zamiast być łatwiej, z każdym miesiącem pogrążam się bardziej. CHCĘ MIEĆ RODZINĘ - CZY TO JEST TAKIE DZIWNE?! Czas stoi dla mnie w miejscu.