PORONIENIE PO LUDZKU

Archiwum forum "Poronienia"

Moderatorzy: Moderatorzy, Moderatorzy grupa wdrożeniowa

Zablokowany
Awatar użytkownika
wuchowa
Posty: 86
Rejestracja: 23 kwie 2004 00:00

PORONIENIE PO LUDZKU

Post autor: wuchowa »

Jak jest ze służbą zdrowia w Polsce wszyscy wiemy. Akcja "Rodzić po ludzku" zmieniła wiele na salach porodowych, prowadzona obecnie akcja "Mały pacjent - wielkie prawa" dotycząca pobytu dziecka w szpitalu, miejmy nadzieje, przyniesie podobne, oczekiwane przez rodzicow, zmiany na lepsze. Boję się, że żeby było normalnie, to trzeba będzie urządzać każdorazowo nową akcję, jakby nie można było od razu, po prostu "leczenie po ludzku"? Ale może składając tak cegiełkę po cegiełce, poprzez nasze pojedyncze głosy, uda się kiedyś doprowadzić do pełnej normalności?

Wiem, że problem poronienia jest bolesny - przy porodzie, nagrodą za trudy jest dziecko, tutaj mamy jego śmierć, utratę kogoś, na kogo tyle się czekało, tak bardzo się pragnęło. Tym bardziej nie chce się wracać do tych trudnych chwil. Ale chciałabym wszystkie Was prosić o podzielenie się, czy ten Wasz pobyt w szpitalu był "ludzki", czy nie, czy personel medyczny niósł ulgę w cierpieniu, czy potrafił stanąć wraz z Wami godnie wobec problemu śmierci nienarodzonego dziecka, czy wprost przeciwnie, czego Wam zabrakło, czy mąż mógł być obecny przy niektórych badaniach, w jaki sposób zostałyście poinformowane o tym, że ciąża się nie rozwija, itd. Cokolwiek Wam przyjdzie do głowy w związku z tematem "poronienie po ludzku".

Chciałabym, żeby się nam udało:
1) stworzyć listę warunków "poronienia po ludzku"
2) stworzyć listę rankingową szpitali
3) wysłać nasze historie do fundacji "Początek", która patronowała akcji "Rodzić po ludzku"
4) poruszyć środowisko szpitalne (lekarzy, położne, pielęgniarki), aby było bardziej "po ludzku"

Chciałabym Wam jeszcze zacytować jedno zdanie: "Nie wolno wątpić, że mała grupka myślących, pełnych poświęcenia obywateli może zmienić świat, w rzeczywistości jest to jedyny motor zmian, jaki kiedykolwiek istniał." /Margaret Mead/

I na koniec moja historia. Poroniłam dwukrotnie - 16 marca 2004 oraz 27 czerwca 2004. W dwóch różnych szpitalach, pierwsze poronienie absolutnie nie było po ludzku, drugie - poza jednym zdaniem wypowiedzianym przez lekarke, nie mam zastrzeżeń do nikogo ze szpitala.
Pierwsze poronienie. Fragment listu, w którym opisałam, co się stało: <<Niedawno okazalo sie, ze jestem znow w ciazy. Tym razem czekalismy na nia krotka. Mimo, ze to druga - radosc i emocje byly takie same, jak przy pierwszej. Powiedzielismy od razu Rodzicom, rodzinie, znajomym. Choc to "az" 9 miesiecy, nasze mysli kierowalismy na pazdziernik, bo wiedzielismy, ze bedzie on pelen zmian. W osmym tygodniu bylismy na wizycie u "naszego" lekarza prowadzacego, w przychodni przy szpitalu sw. Zofii w Warszawie. To byl piatek. Wychodzilismy z gabinetu pelni radosci. W poniedzialek wrocilam ze spaceru z synkiem i cos mi sie zaczelo nie podobac. Okazalo sie, ze zaczelam plamic. Na razie jeszcze spokojnie, w poprzedniej ciazy tez mielismy takie "przygody" i wszystko skonczylo sie szczesliwie. Ale prosze meza, zeby wrocil do domu wczesniej. Pojawia sie troche krwi. Dzwonie do lekarza. Na szczescie wlasnie ma dyzur w szpitalu, jedziemy wiec na izbe przyjec. Gdy dotarlismy do szpitala, okazuje sie, ze nasz lekarz wlasnie jest na "cieciu", wiec nie moze zejsc. Wchodze do gabinetu. Pani doktor D. Mila, usmiechnieta. Emanuje spokojem. Badanie przebiega bez wiekszych problemow, choc naleze do pacjentek, ktore trudno zbadac. Na razie nie wiadomo, co sie dzieje. Dalej USG. Wchodzi nasz lekarz - R. "Jak tam maly czlowieczek, najwazniejsze, czy zyje". Ufam temu lekarzowi, przy badaniu wszystko wyjasnia, co widac na monitorze. Lekarze prosza mojego meza. Okazuje sie, ze jest to poronienie zatrzymane. Slowa wyjasnienia, pociechy. "Wszystko bedzie dobrze. Zobaczy pani. Wszystko bedzie dobrze. Jeszcze bedzie pani miala niejednego maluszka." W szpitalu nie ma miejsca. Wracamy wiec do domu. Jak sie zacznie, to mamy jechac do najblizszego szpitala. Jesli sie zacznie pozniej, to moze bedzie miejsce na Zelaznej. W sercu smutno, ale i tez spokojnie. Na pewno dzieki lekarzom - za to jak wszystko wygladalo. Na tak wczesnym etapie ciazy dochodzi do poronienia w 10-15%
przypadkow.
Kladziemy synka spac. Jest to jego pierwsza w zyciu przespana noc odwieczora do rana. Zednej pobudki. Mysmy tez spokojnie spali. Zadzwonilismy tylko do Najblizszych, zeby powiedziec, co sie stalo. Pan Bog jest dawca zycia, my tylko narzedziami w Jego reku. Ciesze sie, ze choc przez te 2 miesiace moglam byc znowu mama. Rano o 8 zaczynam krwawic. Czekam, jak najdluzej w domu, bo moze sie zwolni miejsce na Zelaznej. Dzwonie do szpitala. Niestety nie. Jedziemy do najblizszego.
Wchodze do izby przyjec. Mezowi nie pozwalaja wejsc. Jeszcze bardzo spokojnie mowie, co sie stalo. Pokazuje karte z wczorajszej wizyty w szpitalu. Pani zaczyna wydzwaniac w poszukiwaniu lekarza. Doliczylam sie co najmniej siedmiu telefonow. "Przyjechala tu kobieta z jakims poronieniem." To "jakies poronienie" jest moja tragedia, wiec moze troche wyczucia? - ale tylko sobie mysle. Zaczyna sie uzupelnianie szpitalnych papierow. Przychodzi lekarz, zaczyna sie badanie. Widok miski z workiem na smieci w dole fotela ginekologicznego robi na mnie przygnebiajace wrazenie. Pierwszy dotyk lekarza i sie cofam. "Co sie dzieje, nie chce pani byc zbadana, czy co? - krzyczy. - Pecherz pelen, nikt pani nie powiedzial, ze trzeba isc do ubikacji przed badaniem?" - dalej tym samym tonem. Zza parawanu pani dalej uzupelnia papiery. "Miejsce urodzenia..." Odpowiadam, choc przed soba pani ma moj dowod osobisty, gdzie jest to napisane. "Miejsce urodzenia..." Juz przez lzy, bo badanie jest dla mnie bolesne, odpowiadam, zeby poprosila meza, to on jej udzieli wszystkich odpowiedzi. "Jak pani sobie to wyobraza, tu jest badanie i maz mialby tu wchodzic?!". Dla mnie to nie jest problem, dla meza rowniez, wiec widocznie przeszkadza jego obecnosc tylko lekarzom. Zreszta zza parawanu i tak nic nie widac. Koniec, moge zejsc z fotela. "Tego nie da sie uratowac". Czy nie mozna uzyc slowa "dziecko", "ciaza"? Niewazne. Uzupelniam dalej papiery. "Ma pani w co sie przebrac? - Mam. - To prosze tam wejsc do pokoju i niech sie pani przebierze. - Ale mam w samochodzie. - To co pani mowi, ze ma, jak nie ma?!" Znow krzyk, czy nie mozna naprawde spokojnie? W pokoju przebieram sie w koszulke. Czekam az maz przyniesie m.in. szlafrok. Znow lista pytan. Dostaje kartke do podpisania. Chce przeczytac, pod czym sie podpisuje. "Po co to pani, przeciez tu tylko to, o co pytalam. - Chce przeczytac, pod czym sie podpisuje." Znow niepotrzebna utarczka. "O przebrala sie pani. Pani wyjdzie". Wychodze wiec na korytarz w tej mojej koszulce. Niedaleko glowne wejscie, pelno obcych ludzi. Gdy zobaczylam meza, to wszystko mi puscilo isie poryczalam.
Idziemy na patologie ciazy. Salowa oddaje papiery i odchodzi. Lekarze stwierdzaja w powietrze, ze oni w praktyce nie maja miejsca. Nikt do mnie nic nie mowi. Nie wiem, czy mam czekac, czy mam stac, czy moge usiasc. Sa fotele na korytarzu. Maz probuje mnie uspokoic. Dlaczego to wszystko tak wyglada. Wiedzialam, gdzie jade, wiedzialam, co mnie czeka i bylam bardzo spokojna. Wystarczylo kilka "nieludzkich" slow i spokoj tez zniknal. Kolejne badanie w gabinecie zabiegowym. Pytam, czy maz moze wejsc? "A po co? On tu naprawde nie jest potrzebny." Gabinet duzy - ponad 20m2, na srodku fotel, z widokiem na okno, mnostwo ludzi. Nie wiem, kto jest kto, bo tu nikt ani "dzien dobry", ani jak sie nazywa, identyfikatorow nikt nie nosi. Znow wypelnianie papierow szpitalnych i znow te same pytania. Badanie znow bolesne, ale juz lepiej. Co chwile drzwi sie otwieraja, ktos wchodzi, wychodzi. Oczywiscie wszyscy moga, tylko nie ktos, czyja obecnosc najlepiej na mnie by podzialala. Fotel od drzwi odgrodzony parawanikiem, ale przebierac sie musze tez za parawanikiem, z drugiej strony tuz obok drzwi. Koniec. Znow nikt nic nie mowi. Czekam na korytarzu.
Kolejne badanie - USG. Znow cztery lekarki. Znow bez dzien dobry. Bez identyfikatorow. "Pani sie polozy". Stoja cztery lekarki przed monitorem i rzucaja zargonem medycznym. "O, nie widze jajnikow. Taka mloda osoba i nie mialaby jajnikow?" - to wszystko, co zrozumialam. Koniec badania. Wstaje i czekam na jakies wyjasnienia. Cztery kobiety stanely przy komputerze i wpisuja opis badania. "Pani wyjdzie."
Znow czekam na korytarzu. Po kilkunastu minutach przychodzi lekarka imowi, ze "to juz sie poronilo". Dla niej moze byc i "to", dla mnie jest to moje dziecko. Kilka slow wyjasnien, ze to sie zdarza, ze nie ma w nas zadnej winy i tyle. Mam czekac na zabieg. Niestety nie ma teraz anestozjologa, wiec czekanie troche potrwa. I nie maja miejsc w salach, wiec poczekam na korytarzu.
Znow gabinet zabiegowy. Znow rozbieram sie za parawanikiem, tuz obok drzwi. Pani, ktora zaklada wenflon, pyta sie jak mam na imie. Kolejny raz w tym dniu pada to pytanie, ale dopiero pierwszy raz nie po to, zeby uzupelnic papiery, ale zeby bylo bardziej "po ludzku". "Zacisnij raczke, teraz rozluznij." Zwraca się po imieniu. Przywiazuja mi nogi do fotela. Lekarka juz jest gotowa, usmiech od ucha do ucha, inne sobie zartuja miedzy soba. Czuje, jak mi lzy plyna z oczu. Boje sie. Ten usmiech zapamietam do konca zycia. Czy naprawde nie stac nikogo na troche wyczucia. Nie czekam na wspolczucie, ale na takt i ludzkie zachowanie. Czy to naprawde wiele? Dla lekarzy jestem kolejny przypadkiem, jest to kolejny dla nich zabieg. Dla mnie tragedia.
Przebudzam sie na korytarzu. Obok jest maz. Na szczescie. Czeka az sie przebudze zupelnie i bedzie mial pewnosc, ze nie spadne z lozka, wtedy pojdzie po cos do jedzenia, bo mieli zostawic obiad i zapomnieli. Zostaje sama. Staram sie zasnac, nie myslec. Nagle staje przede mna pielegniarka? polozna? (brak identyfikatorow) z igla w reku. "Pani doktor juz wyjasnila, to jest immunoglobulina." Pani doktor niczego nie wyjasniala, ale i tak wiem, o co chodzi. Mam grupe krwi Rh(-), moj maz rowniez, mieliśmy robione badania w instytucie i okazało się, że grupa krwi dziecka jest Rh(-), nie moze byc wiec mowy o zadnym konflikcie krwi. Niestety, nie mam przy sobie zadnego "dowodu" na Rh(-) meza, nie mam też wyników tamtego badania. Odmawiam podania immunoglobuliny. Jak chca pertraktowac, to moga z mezem. Gdy on wraca, tez odmawia. Lekarz tylko skomentowal "glupota". Jest 15. Za dwie godziny bede mogla wrocic do domu.
Przy wypisie dostaje karte od znow nie wiem kogo. Ale tej pani nie bylo przy zadnym badaniu. Do widzenia. Koniec. Moge juz isc.
Wychodzac o 10 z domu wiedzialam, gdzie jade, wiedzialam, co mnie czeka. Jechalam bardzo spokojna. Ktos Inny jest dawca zycia - i to ze to male zycie sie skonczylo napelnialo mnie smutkiem, ale nie bylo we mnie histerii. Lekarze taki wybrali zawod - towarzysza przy narodzinach i przy smierci. Zarowno jeden jak i drugi moment jest szczegolny w zyciu rodziny. Dla mie to bylo nieszczescie, dla nich kolejny przypadek. Oczekiwalam wyczucia - otrzymalam cod przeciwnego, usmiechy, niepotrzebny krzyk, brak szacunku. Czy ja naprawde tak wiele wymagam? Ludzkiego traktowania? Czy zeby bylo normalnie, po ludzku, to trzeba robic wielkie akcje? Czy pewne zachowania nie sa po prostu wpisane w kulture czlowieka? Leczenie to nie tylko podanie lekow - to takze drobny gest, dobre slowo. Jest we mnie wielki zal do lekarzy ze szpitala, nie za to co sie stalo, ale jak siestalo.>>

Drugie poronienie. W 11 tygodniu od OM (owulacja ~21 d.c.), poszliśmy na USG i okazało się, że serduszko nie bije. Lekarza znam b. dobrze - od razu patrząc na jego twarz wiedziałam, że coś jest nie tak. "Niedobrze, maluszek się odmeldował." Wiek dziecka wg badania 8 tygodni 1 dzień. Lekarz mówi, co mnie czeka przez najbliższe dni, kiedy do szpitala itd. Jest czwartek. Tym razem są miejsca. Po poprzednich przejściach boję się, ale pocieszam się, że tym razem trafię na innych ludzi. Ludzkich. Nazajutrz -
piątek - popoludniu do szpitala, na izbie przyjęć położne miłe, grzeczne, wypełnianie papierów przebiega bezproblemowo, żadne z pytań się nie powtórzyło ani teraz, ani później. Badanie przeprowadza lekarz bezboleśnie (a jednak można), odwracam głowę w stronę monitora. "Chce pani popatrzeć? - Tak." Przekręca monitor tak, żebym i ja mogła zobaczyć. "Widzi pani? - Tak, widzę. - Jest dziecko, niestety brak czynności serca." Schodzę z fotela, jestem ogromnie wdzięczna za to, że ostatni raz mogłam spojrzeć na moje dzieciątko. I że inicjatywa tego tak naprawdę wyszła od lekarza. Nie zmniejszyło to mojego bólu, ale po całej dobie, kiedy już oswoiłam się z tym, co się stało, mogłam na spokojnie popatrzeć jeszcze raz na dzidziusia i w myślach się z nim pożegnać. Nadal było smutno, ale spokojniej w sercu. Wieczór - kolacja, rozmowa z lekarką, po obchodzie założy lekarstwo. Ok. 21 przychodzi jeszcze "mój" lekarz powiedzieć dobre słowo. Przed chwilą skończył przyjmować pacjentki w przychodni. Nie musiał przychodzić. Niestety w szpitalu jest duży ruch, jedno cięcie za drugim, robi się 23 i leki dostanę nazajutrz rano. Rano okazało się godziną 11. Badanie - bezbolesne,
pokój mały, jest tylko lekarz i ja, żadnych dodatkowych osób, fotel z widokiem na ścianę. Położne b. miłe, uczynne. Same pytają się, czy czegoś nie potrzeba. Po kilku godzinach lekarstwo zaczyna działać, pojawia się krwawienie, później coraz większe, skurcze macicy, coraz bardziej bolesne. Dostaję kolejne leki uśmierzające ból. W nocy staram się spać. Rano budzę się bez kroplówki - położna była tak delikatna wyjmując, że się nawet nie obudziłam. Niedziela - obchód ok. 10. Po 11 idę na USG, żeby zobaczyć efekt
zadziałania lekarstwa. Mąż wchodzi razem ze mną. W gabinecie jesteśmy tylko w trójkę. Poronienie częściowe. Potrzebne jest wyłyżeczkowanie macicy. Rozmawiamy jeszcze z lekarką. Pytam o związek pomiędzy poprzednim zabiegiem a obecnym poronieniem - mówi, że nie ma, budowa macicy prawidłowa itd. "No tak, na badaniu wszystko wyszło ok, tylko serce dziecku nie biło - mówię. - No wie pani - odpowiada lekarka - na tym etapie ciąży to nie można jeszcze mówić odziecku." Zabolało. Od chwili, gdy wiedziałam, że jestem w ciąży, nie myślałam inaczej o dziecku, jak o dziecku, człowieku, osobie. Mówiłam do niego, pokazywałam starszemu dziecku zdjęcia w książce, o maluszkach z brzuszka, wiedziałam, ile liczy cm wzrostu, w czasie badania widziałam jego główkę, ręce, nóżki, brzuszek, lekarz widział na monitorze serce, opowiadałam bajki, śpiewałam kołysanki, razem z synkiem głaskaliśmy brzuszek. To jest to jedno zdanie za dużo z tego szpitala. Z gabinetu wychodzę roztrzęsiona, "jak ona mogła coś takiego powiedzieć? 17mm i to nie jest dziecko? nawet jeśli byłyby to tylko 2,4,8 komórek, to dla mnie jest to moje dziecko." Przebieram się machinalnie do zabiegu. W głowie tylko jedna myśl. Jestem bardzo zdenerwowana. Przechodzę na blok operacyjny. Znów leżenie na plecach, patrzenie się w sufit, unieruchomione nogi, ręce. Może dlatego, że dzieje się to drugi raz, jest mi ciut łatwiej. W pokoju ilość osób ograniczona do minimum. Łzy same lecą. "Proszę nie płakać" A na mnie te słowa działają zupełnie odwrotnie. Ktoś wyciera mi łzy. W głowie się kręci, ręka od podanego lekarstwa boli. "Jak ona mogła to powiedzieć?" - ostatnia myśl, którą pamiętam przed zaśnięciem. I pierwsza po wybudzeniu. Na szczęście obok jest mąż. Po dwóch godzinach wyszłam do domu.

Krótko, co mi przeszkadzało:
- mówienie per "to" na dziecko, ciążę (tego się nie da uratować, to już się poroniło, to jeszcze nie dziecko, pomniejszenie faktu bycia w ciąży, czekania na dziecko, nie zmniejsza bólu straty)
- bezradność lekarzy, którzy nie wiedzieli, jak mówić, do kobiety, która właśnie traci swoje dziecko (najczęściej przyjmowana postawa, to obojętność)
- mówienie w trzeciej osobie: pani siada, pani wyjdzie, pani się kładzie
- bolesne badania
- wypełnianie papierów w niesprzyjającej atmosferze (w czasie badania ginekologicznego, w pośpiechu, niemożność przeczytania tego, co zostało wpisane do papierów, wielokrotne pytanie o te same dane, np. na izbie przyjęć, w gabinecie zabiegowym przez kolejnego ginekologa, przez anestozjologa)
- brak informacji, co się będzie działo (dla personelu medycznego było jasne, że nogi zostaną unieruchomione, dla mnie to była przykra niespodzianka) lub co się dzieje w trakcie badanie (np. łaciński żargon w czasie badania usg, bez jakichkolwiek wyjaśnień dla pacjentki)
- brak intymnej atmosfery w czasie badania (do gabinetu mógł wejść każdy, duża liczba osób w czasie badania)

Będę wdzięczna za Waszą odpowiedź i podzielenie się Waszymi doświadczeniami, tym bardziej wdzięczna, że wiem, że to trudne i bolesne wydarzenia w Waszym, naszym życiu.

wuchowa - Monika
zuzola
Posty: 3235
Rejestracja: 06 gru 2003 01:00

Post autor: zuzola »

Właściwie nie wiem, co napisać...Dziękuję, że umiałaś podzielić się z nami tak bolesnymi doświadczeniami... Ja poroniłam trzy razy, za każdym razem miałam łyżeczkowanie w szpitalu, za każdym razem w innym, i pomimo, że minęło już sporo czasu, nie potrafiłabym tego opisać...Było strasznie, z godnością człowieka to nie miało NIC wspólnego...

Mama Zuzi (IX. 2002) i Filipka (IX. 2008)


Awatar użytkownika
Pysia1
Posty: 3437
Rejestracja: 01 lip 2002 00:00

Post autor: Pysia1 »

Ronilam dwa razy.
Pierwsza ciaza pozamaiczna grudzein 2002 rok.
Dnia 20 grudnia wszystko sie skonczylo. Pisalam Wam o tym plamieniu i o kolejnym badaniu hcg. Tak wiec w srode 18 grudnia powtorzylam badanie i hcg bylo juz tylko 400 wiec mysl pierwsza poronilam i juz jest po. Wtedy nie myslalam nawet, ze jeszcze tyle bolu mnie czeka. Poszlam do mojej pani doktor i zrobilismy usg, ona po badaniu myslala, ze to poronienie, ale usg pokazalo co innego, ciaza pozamaciczna. We wszytskich ksiazkach omijalam to, bo jak moglo mi sie to przytrafic, przeciez nie uzywalam spirali, nie mialam takiej ciazy, nie mialam tez zapalenia przydatkow. Moja panie doktor dala mi skierowanie do szpitala gdzie robia laparoskopie i wyslala mnie tam gdzie pracuje jej syn, co okazalo sie dla mnie zbawienne. Pamietacie myslalm, o zmianie lekarza, ale ten nowy tydzien wczesniej kazal zrobic hcg myslac, ze jak nie ma pecherzyka w macicy to pewnie poronienie, czemu wtedy nie zrobil usg na lepszym sprzecie, oszczedzilby mi bolu. Jednak moja pani doktor okazala sie przytomna i wyladowalam w srode wieczorem w szpitalu. Badanie potwierdzilo ciaze pozamaciczna. W czwatrek badalo mnie jeszcze wielu lekarzy a na usg staly nade mna 4 osoby.
Pozbylam sie wstydu rozbierania bo tam musialam robic to tak czesto, moj lekarz prowadzacy, a syn mojej pani doktor, zastepca ordynatora i jeszcze 2 lekarzy potwierdzalo ta ciaze, ale ordynator tylko po badaniu reke stwierdzil, ze to poronienie i robia mi lyzeczkowanie. Zabieg krotki bezbolesny i podobno po nim mialo mnie nie bolec. A tu jak sie obudzilam zaczelam wyc z bolu, placz tej pustki w ciele, bol brzucha. Ja dwa dni przed hcg myslalm, ze to moze byc ciaza pozamaciczna bo bolala mnie tylko prawa strona az do nogi. Teraz bolalo przerazliwie. Dostalam zastrzyk domiesniowy i coz mialo przejsc. Moj lekarz przyszedl do mnie i powiedzial, mimo iz hcg spadlo dalej to pobrany material nie wskazuje ze jest juz po.
O 22 bolalo mnie juz mocniej i poprosilam siostrze o zastrzyk ona poszla po mojego lekarza i zastepce ordynatora i zrobili mi kolejne usg. Teraz bylo jasne ciaza pozamaciczna, 5 rano lewatywa a 6 laparoskopia.
Obudzilam sie po 9 bylo juz po wszystkim.
Teraz czuje pustke i boje sie. Lekarz powiedzial, ze to byl wypadek, ze taka ciaza sie juz nie powtorzy, a jajowod jest nieuszkodzony. Jestem wdzieczna lekarzowi w szpitalu dzieki niemu bylo mi latwiej, byl u mnie codziennie, informowal o wszytskim, zreszta znal mnie wczesniej, wiedzial, ze staralismy sie 10 miesiacy.
Czy to bylo ronienie po ludzku- mysle ze tak. Mialam to szczescie, ze syn mojej pani doktor tam pracowal i zawsze byl u mnie, codziennie, kilka razy dziennie. Raz uslyszalam, ze zrobia mi aborcej, wtedy buczalam, ze szok, ale to byl tylko jedne raz.


A teraz druga historia. tak bardzo swieza.
Kwiecien 2004.
Tym razem fachowiec powiedzialby, ze poszlo szybko i sprawnie. Ale dla mnie? Nie wiem.
Tym razem maluszek dals ie soba cieszyc prawie 11 tygodni, choc od 9 tygodnia po cichutku juz mu seruszko nie bilo, ale nie chcial mnie martwic, dal mi jeszcze tydzien malutkiej radosci. Nie wiem czemu i po co powiedzialam lekarzowi, zeby wlaczyl monitor na ktory ja patrze na usg, on go nie wlaczyl, ale zrobil to na moja prosbe i wtedy zobaczylam jak lezysz tam skulony i nic juz nie drga, nie bije. Moglam tego nie robic, bo ten obraz teraz towarzyszy mi prawie kazdego dnia.
Jako, ze byla to niedziela i lekarz, ktory za pierwszym razem zrobil mi operacje, by usunac pierwszego maluszka nie pracowal wtedy zdecydowalismy poczekac do poniedzialku. Spedzilam ostatnie chwile z mezem i z Toba juz martwym. W poniedzialek maz pojechal ze mna do szpitala, gdzie mnie przyjeto na oddzial, na ta sama sale co wtedy. Moj lekarza juz na mnie czekal na gorze. Przychodzil co chwile, pytal jak sie czuje. A potem wziet mnie na sale zabiegowa. I powiem Wam, ze za drugim razem jest juz inaczej, wtedy mialam pozniej operacje, ale teraz wiedzialam, ze to tylko to i pojde do domu. Kladziesz sie i dajesz sobie robic wszystko. Co moze najgorsze, ze dano mi chyba za malo srodka znieczulajacego. Moglabym opisywac ludziom zabieg aborcji, zbey tego nie robili, bo ja jakos wszystko czulam. Jakie to straszne, slyszalam nawet slowa pielegniarki, ze niech pan chwile poczeka, bo ja cos stekalam, cos mowilam, ale teraz juz nie pamietam co, wtedy chyba dali mi wiecej. Ale czulam, tak choc moja pani doktor mowi, ze to niemozliwe. Czulam jakby ktos mnie odkurzal wewnatarz. Nigdy nie ogladalam filmow o aborcji, wie cnie wiem jak to wyglada, to nie byla sila sugestii, tylko moj bol.
Po kilku godzinach lekarz pozwolil mi isc do domu, zreszta sam rano powiedzial, ze nie pojde do domu, bo latwiej bedzie mi znosic to w domu z mezem i tu mial racje.
We wlasnym lozku czujesz sie inaczej.
Za kazdym razem ronie po ludzku, za kazdym razem mimo iz nie ma psychologa to jednak jakos ludzie staraja sie pomoc, pocieszyc lub chocby wspolczuc. Tym bardziej jak ktos patrzy w komputer i widzi, ze juz tu bylam.


Ten szpital za kazdym razem byl to szpital Narutowicza w Krakowie.

Teraz juz nie chodze do tej pani doktor, po pierwsze nie zwrocila uwagi ze moge miec chlamydie, a to sie okazalo przyczyna pierwszej ciazy, jak i nie udanych prob przez rok, a w drugiej ciazy ze moze mam za niski poziom progesteronu, a za wysoka prolaktyne, a na wizycie juz po drugiej ciazy powiedziala, ze to przypadek i trzeba dalej probowac.


A teraz boje sie troszke, bo za kilka miesiecy moze znowu sprobojemy, a boje sie ze jak znowu sie to stanie teraz bedzie to inny szpital i moze juz mnie tak nie potraktuja, ale mam nadzieje, ze tym razem w koncu urodze.
Mama Antosia- 24.05.2006 najwspanialszy dzień w życiu oraz:
2002- Aniołka Groszka- 8 tc, cp
2004- Aniołka Biedroneczki- 10 tc
2009- Aniolek Maluszek- 9 tc
Awatar użytkownika
Pysia1
Posty: 3437
Rejestracja: 01 lip 2002 00:00

Post autor: Pysia1 »

I dodam jeszcze, ze maz byl wpuszczany za kazdym razem do mnie, nawet na sale pooperacyjna, za pierwszym razem siedzial u mnie prawie do 21. Za kazdym razem przyjmowla mnie, badal i zajmowal sie mna jeden i ten sam lekarza. Owszem widzialam przypadki, gdy kobiety nie mialy w szpitalu swojego lekarza i wtedy owszem mniej sie nimi interesowano, ale ja bylam w innym przypadku.
Za pierwszym razem moja pani doktor chciala wezwac nawet karetke, bo ciaza pozamaciczna to zagrozenie dla zycia. Ale ja pojechalam jeszcze do domu autobusem, spakowalam sie i samochodem pojechalismy do szpitala.


I przynajmniej po tym wszystkim nie czuje jakiejs traumy szpitalnej, zajeto sie mna dobrze, wiele osob wykazywalo wspolczucie.
Pewnie nie wszyscy, bo duza czesc pacjentek mowila jestes jeszcze mloda bedziesz miala dzieci, tak bylo za pierwszym razem, a za drugim pielegniarki nie wiedzialy co mowic, zalowaly mnie i wiedzialy ze nic mnie nie pocieszy.
Mama Antosia- 24.05.2006 najwspanialszy dzień w życiu oraz:
2002- Aniołka Groszka- 8 tc, cp
2004- Aniołka Biedroneczki- 10 tc
2009- Aniolek Maluszek- 9 tc
Awatar użytkownika
daria23
Posty: 33
Rejestracja: 18 cze 2004 00:00

Post autor: daria23 »

PRZYKRE JEST TO CO NAPISAŁYŚCIE...ja na szczescie mimo tego nieszczęscia miałam zrobione to poludzku......co pradwa ten sam lekarz ten sam szpital....ale mimo wszytko róznica pomiędzy pierwszym a drugim zabiegiem też była......sierpien 20003 wileka radośc dwie kreseczki...wpdaka..ale cóz jestęsmy razem 9 lat....kocahmy cie....więc oboje sie cieszymy...zaręczyny...potem data slubu....2 wrzesnia pierwsza wizyta lekazr potwierdza 6 tydzień...widac kruszynke...wszytko jest oki.....dostaje skierowanie na podstawowe badania i za 4 tygodnie mam się zgłosic...wszytko jest w porządku...wyniki super....grupa krwi rh+....dzien przed wizyta...zauważyłam ciemne palmienie....rano nastepnego dnia krew....panika straszna....na szczęście idę dziisaj na wizyte.....taksówka dom spokojnie czekam na męż wtedy (narzeczonego) po 15 jestesmy w gabinecie....lekarzbardzo miły i spokojny robi mi usg...i nic nie mówi..ja zniesprliwona pytam iiiiiiiii...iii...on niestey ale podejrzewam ze ciąża obumarła....dzwoni do kolegi, lekarza facet ma najlepsze usg w mieście tam zosatjemy przyjęci bez kolejki...super sprzęt robi mi usgdopochwowe i brzuszne....budowa,jajniki wszystko w porządku......o malenstwie mówi niestety ale martwa....prztwarza potem obraz na laptopie..jest bardzo miły..po chwili chwileczke ale jest wyczuwalne słabe echo...3 coś tam jednostki nie pamietam ...proponuje czekać czasami wszytko wraca do normy...ale on nie jest ginekologiem....wracamy do mojego...pokazuje mu usg.......on nie robi mi nadziej .....tylko jak do poniedzilku nie zaczniesz krwawic....to przyjedziesz do szpitala...35 km od włocawka...on jest tam ordynatorem.....niestey sobota rano...straszny bólw krzyż..jak na miesiączkę no i dużo krwi...dzwonię na komórkę do swojego kochanego gin.....on każe mi jechać....zajmie się mną lekarz który ma dyżur.....pojechaliśmy okol 14.....caly czas krwawie....wszytkie formalnści zalatwil mąz...polożna kazala mi sie ubrać w piżamkę pokazała sale..pusta...i czekac...bo i tak zjadłam o 12 więc do 18o 18 przyszla po mnie......pokó nie duży...dwie kobiety anestezjolog i lekarz.....on przyszedł póxniej......zagadują mnie jak mogą...jedna pyta o paznokcie...a drugazakłada welfron nie nawidze tego.....boli ale spokojnie...zasypiam.....budzę się dla mnie jak po calym dni....a spałam tylko 15 minut....wszytko oki....płod był już martwy......położna wchodzi...miło się usmiecha będziesz miala kochanie jeszcze dużo dzieci...musialm zostać na no....bo póxno już było......marcin wraca do domu....przyszla położna zdjęła paskudztwo z ręki....rano lekarz zapytał jak się czuję...już nie krwawiłam...nie bolało więc okey....przyjechał marcin i zabrał mnie do domku........
W OCZEKIWANIU NA BOCIANA!!!!
Aniołek (27.09.2003)
Aniołeczek (16.06.2004)
Awatar użytkownika
daria23
Posty: 33
Rejestracja: 18 cze 2004 00:00

Post autor: daria23 »

kwiecień...stosunek bez gumki...wiedziałam że będę w ciązy......robię toksoplazmoze...szok igg dodatnie...igm ujemne....czyli wszytko okey ale wiem to dopiero teraz...idę do przychodni...lekarz oanika...boże jakie miano....proponuję zastrzyk 6 dni po stosunku antykoncepcja po...ze strachu przed kolejną tragedią...zgadzam się...wpłace mu 50 zł...mimo że to przychodnia.....za dwa dni idę do swojego gina....mowię mu o wszytkim....on powiedział ze głupek lekarzlae skoro już zrobił ten zastrzyk to trudno....niewiem nawet co mi podał...taka głupia jestem.....podstwowe badania mam zrobić....różyczkę...i w sierpniu do dzieła...bo oczywiście ja jak i lekarz przekonani jesteśmy o 10000%skuteczności zastrzyku.......dzień miesiączki..cisza...tydzień....cisza.....panikuję...ale ani nie sikam ani nic.....mąz kupuję test.......załamanie i szczęście jest kreseczka...boże co ja zrobiła...a ten zastrzykk....chce dziecka bardzo ale zasrzykkk...dzownię do mojego gina on spokojnie...przyjdziesz we wtorek porozmawiamy...cała się trzęse....
idę do tamtego głupka i mowie ze ejstem w ciąży...on z usmiechem to był tylko kaprogest.......idę do swojego gina...mówię ze to kaprogest więc on ze w takim razie bez paniki....jak zarodek się już zagnieździł...to kaprogestem go jeszcze podtrzymalam....jestemw siódmym niebie..........mijają tygodnie wizyta za 1,5......lekarz że wszytko jest oki...robi usg 14 mmm....ale serduszka nie widac...no ale czasami nie widać........10 tydzień.....starsznie się boję nic się złego niedzieje....wchodzimy...zawsze z mężem..rakłada akrte...wylicza...no i usg...no ijegomina...slysze puste jajo...panika...boże nie...mowi że może to genetyka...a potem że obstawia zastrzyk....znowu zaprzyjaźnie usg...bez kolejki...tym razem zapłkana....lekarz bierzę ten od usg..tylko 60zł....następnego dnia po 15 do szpitala...gin już czkea uśmiecha się...formalności minutke.....piżamka...pokoik...ten sam położna....klepie mi rekę szuka żyły...starsznie boli..lecą mi zły...przychodzi mój gin głaszcze mnie po głwoei...i uspokaja....wybudzam sie natychmaist...położna lata jak....przyszedl zapytal jak się czuję...mogę jechać do domu....róznica była wielka on jest tam ordynatorem...inne znieczulenie...mnie szkodliwe....badanie na żóltaczkę badanie grupy krwi...wtedy nie miałam....panie miłe ..wtedy też były ale teraz bardziej....lekarz rozmawia z mężem proponuje badania genetyczne....a on i tak stawia na zastrzyk...wiem sama może jestem sobie winna...boję się diagnozy czekam jak na wyrok...ale jedno mogę powiedzieć...poroniłam po ludzku!!!!:-((((((((((((((
W OCZEKIWANIU NA BOCIANA!!!!
Aniołek (27.09.2003)
Aniołeczek (16.06.2004)
Awatar użytkownika
sosna
Posty: 9
Rejestracja: 08 kwie 2004 00:00

Post autor: sosna »

Cieszę się wuchowa, że wpadłaś na taki pomysł! Przecież poronienia są strasznymi przeżyciami. Kto tego nie przeszedł, nie ma tej swiadomości.
Najgorsza w tym wszystkim jest właśnie bezduszność, przedmiotowe traktowanie, brak taktu ze strony niektórych lekarzy oraz innego personelu. Bo są też lekarze, położne , pielęgniarki miłe, taktowne, takie - jak to się mówi "z powołania".

POdzielę się z Wami swoimi przeżyciami związanymi z poronieniem. Miało ono miejsce 9 lat temu.
Było ze mną nieco inaczej niż z osobami wypowiadającymi się wcześniej.

To była moja pierwsza ciąża.
Około 11 tyg. ustąpiły mi nudności i obrzmienie piersi. Pomyslałam, żę pewnie już to przeszło. Mniej więcej na tym etepie mija. Potem jednak dołączyły brunatne plamienia. Poszłam do lekarza, który prowadził ciążę. Sugerował pójście do szpitala, na co ja nie bardzo chciałam się zgodzić. Dał mi zwolnienie z pracy, przepisał leki, kazał leżeć.
Dostosowałam się do tych zaleceń.
Przeleżałam w domu kilka dni. Jednego popołudnia poczułam takie jakby "chluśnięcie" wewnątrz i parcie na mocz. Nie małam żadnych skurczy. Pobiegłam do łazienki. Wypłynęło ze mnie sporo krwi. Gdy zajrzałam do muszli zobaczyłam tam maleństwo. Zawołałam męża. poprosiłam, aby je stamtąd wyjął. Tak też zrobił. Postanowiliśmy, że zabierzemy nieżywego maluszka. Włożyliśmy ciałko do pudełka po kremie. Miało może 5 -6 cm.
Pojechaliśmy do szpitala. Tam przyjął mnie lekarz prowadzący. Powiedziałam co się stało. Poinformował co mnie czeka. Kazał przebrać się i iść do sali. Wcześniej musiałam skorzystać z toalety i tam wypłynęło ze mnie łożysko.
Myśleliśmy, że zostawią ciałko dziecka do badań, ale kazano nam zabrać. Mąż tylko zapytał co zrobić z ciałem dziecka. Jedna pielęgniarka powiedziała: "najlepiej spalić, bo co innego można zrobić". Mąż zrobił to po powrocie do domu. Płakał, jak póżźniej mi opowiadał. Cieszę się, że ciałko trafiło do nas. Widzieliśmy to maleństwo. Wiemy, że nie znalazło sięw jakimś śmietniku, nie poniewierano nim.

Wszelkie formalności związane z przyjęciem załatwił mąż. Wzięto mnie do gabinetu zabiegowego. Podano tzw. "głupiego jasia". Nie dano mi narkozy. Pamiętam jak wszystko na suficie mi wirowało i pamiętam okropną suchośćw ustach, potworne pragnienie. To chyba działanie uboczne owego leku.
Potem byłam w sali. Leżały tam 3 kobiety oprócz mnie. Jednej minął termin porodu i oczekiwała na narodziny dziecka, drugiej mieli zakładać szew na szyjkę macicy, trzecia była z poronieniem zagrażającym - co niestety się stało następnego dnia przed południem.

Ogólnie mówiąc nie mogę narzekać na obsługę. Lekarka wykonująca zabieg niewiele mówiła. Pielęgniarka trzymała mnie za rękę. NIe miałam unieruchomionych rąk i nóg. Inne pielęgniarki, także następnego dnia starały się mnie pocieszyć.
Najgorsze było to, że umieszczono mnie w sali, w której przebywały kobiety oczekujące na dziecko (z wyjątkiem tej, która podzieliła mój los).
Moim zdaniem pacjentki po poronieniu powinno się umieszczać w oddzielnych salach. Inne kobiety czekająna dziecko, wsłuchują się w rytm serduszek swoich maleństw, a ty leżysz tam i pęka ci serce.

Po tym zdarzeniu musiało upłynąć kilka lat, abym znów odważyła się zajść w ciążę.
Myslę często o tym maleńswie, którego nie dane mi było urodzić. Wspominam w dniu kiedy miało przyjść na świat. Stało się inaczej.

Wierzę jednak głęboko, że ono na mnie czeka i spotkam się z nim po tamtej stronie życia, gdy przyjdzie na to czas.

Pozdrawiam ciepło, wszyskie Forumowiczki. sosna
Awatar użytkownika
sagunia
Posty: 2
Rejestracja: 28 cze 2004 00:00

Post autor: sagunia »

jestem całkiem zielona - wiec moje pytanie moze sie wam wydac dziwne ale jakie sa objawy poronienia? bół, krwawienie? czy można poronic i pomyślec że to spóźniona miesiączka? czy po każdym poronieniu trzeba udac sie do szpitala na zabieg? czy mozna poronic i sam organizm wydala fasolke? od stycznia 2004 przestałam używać tabletek antykoncepcyjnych mam 24 lata i narazie nie zafasolkowałam - czekam co będzie, dlatego moze do tej poryt sie nie interesowalam tematem ciąży ani tego jak funkcjonuje kobiecy organizm.
Awatar użytkownika
sabena
Posty: 5
Rejestracja: 22 sie 2003 00:00

Post autor: sabena »

Swego czasu na nieistniejącym juz forum dla rodziców była prowadzona akcja "Ronic po ludzku" - dokładnie tak się nazywała.

Obecnie jest już gotowy - czeka na przyjęcie do druku - artykuł o poronieniach, porodzie dzieci które umarły przed urodzeniem i podobnych smutnych sprawach. Niestety, wydawca na razie zwleka z drukiem - jakby chciał się wycofać. A jest to ta sama gazeta, która szumnie upomniała się o prawa kobiet do godnej skrobanki na życzenie. Więc o aborcję można się upomnieć, o godność poronienia, przeżycia śmierci swojego dziecka - już nie za bardzo.

Podam wam link - jeżeli admini uznają za spamowanie - to niech wykasują.

http://forum.gazeta.pl/forum/71,1.html?f=16556

http://forum.gazeta.pl/forum/71,1.html?f=11916
Awatar użytkownika
skrzydlata
Posty: 7
Rejestracja: 03 maja 2004 00:00

Moje przeżycia...

Post autor: skrzydlata »

Los skazał mnie na pobyt w szpitalu 100 km od domu, kiedy wszystko się zaczęło była 1 w nocy i nie dzwoniłam do męża, uznałam, ze będzie mi potrzebny rano i przez kilka następnych dni... na porodówce byłam więc sama z 2 położnymi i lekarką... Leżałam dośc długo (5 h) bo czekałam na skórcze i cały czas ktoś pytał jak się czuję itd... Personel bardzo mi pomagał w trakcie i po !!! Jestem im wszystkim bardzo wdzięczna, bo było to ludzkie !!! Potem już na oddziale ginekologicznym co raz ktoś zaglądał do mnie aż do przyjazdu męża, pocieszali i służyli chętnie pomocą i radą !!! Dodam, że działo się to wszystko w Szpitalu Wojewódzkim w Bielsku Białej... leżałam tam zresztą 3 tygodnie i na opiekę nie mogę powiedzieć złego słowa !!! Mało tego nawet wyżywienie było w miarę !!! Szkoda, że ten mój pobyt tam skończył się tak fatalnie... no ale widocznie tak musiało być !!!
Awatar użytkownika
kania
Posty: 1587
Rejestracja: 06 lut 2004 01:00

Post autor: kania »

Moja ciaza od poczatku przebiegala prawidlowo, gin do ktorego poszlam powiedzial, ze usg najlepiej zrobic w 10 tygodniu. Poszlam sie zapisac (w przychodni z ubezp) na termin- byl wolny akurat w 9tyg. Popatrzylam na date, moj maz wraca dzien pozniej, poprosilam wiec o przesuniecie na tydzien pozniej, co sie pokrywalo rowno z 10 tyg ciazy po to aby maz byl ze mna na usg.
Do terminu usg bylo wtedy ponad 3 tyg, cieszylam sie na ta chwile, na ten wtorek, pamietam jak nie moglam sie doczekac kiedy zobacze moje Malenstwo.....Maz wrocil we wtorek z pracy, wczsniej o pare dni niz planowo, cieszyl sie bardzo, i mogl przywitac sie z Malenstem, pocalowac brzuszek...o ciazy dowiedzial sie przez telefon jak byl juz w pracy, a owulacje mialam zaraz przed jego wyjazdem, to byl najszczesliwszy dzien w jego zyciu, kiedy sie o tym dowiedzial, tak to potem wspominal....
Zlapalo mnie przeziebienie, juz drugie w czasie ciazy, pierwsze bylo powazne- grypa w 5 tyg ciazy, teraz natomiast katar i bol gardla lecz bez goraczki. Pamietam, ze sie martwilam, zeby to nie zaszkodzilo dziecku.....W sobote wieczorem na 3 dni przed upragnionym usg zauwazylam ledwo widoczne zabarwienie, nie panikowalam, postanowilam poczekac do niedzieli, nie wiem, na co, ale wiedzialam, ze plamienia w ciazy sie zdarzaja, tylko trzeba lezec, wiec ja juz lezalam, w nocy poczulam bol krzyzy jak na @, rano o 6 poszlam do lazienki, a wrocilam juz zaplakana, lala sie ze mnie krew, plynela po udach, posadzka w lazience byla pelna krwi. Maz podal mi wszystko, ubranie, dokumenty, ja tylko siedzialam i plakalam, ale myslalam, ze wszystko dobrze sie skonczy, nie myslalam o poronieniu, nie chcialam, pocieszalam mojego meza, ze pewnie poleze kilka dni i wszystko wroci do normy, takie rzeczy sie zdarzaja. Jechalismy samochodem, nie zapomne tego nigdy co wtedy czulam i jak bardzo sie balam. W szpitalu (na Kopernika) bylam od razu przyjeta, maz zostal na korytarzu poniewaz "sa tam badane pacjentki".Pokoj byl duzy i byly tam za parwanami inne pacjentki. Od razu siadlam na fotelu na badanie, delikatne i bezbolesne, lekarz nic nie mowiac poprosil o przejscie na usg. Bradzo sie balam, chcialam zobaczyc Maluszka, ale monitor byl niewidoczny dla moich oczow, lekarz nic nie mowil, tylko ciagle wpatrywal sie w monitor...to byla wlasnie ta wiecznosc..nic nie trwalo tak dlugo jak te kilkanascie sekund(?) nie wiem ile, ale przerwalam to milczenie, dluzej nie moglam..."jest dziecko?", bo to moje pierwsze usg- kolatalo mi w glowie i powiedzialam to na glos. "Prosze popatrzec" - i lekarz obrocil monitor tak zebym mogla wszystko widziec, "serce nie bije"- w tym momencie, chyba zlapalam sie za usta i mowilam tylko "nie, nie" i lzy mi same plynely, lekarz pokazywal mi na monitorze dalej krwiaki, chyba tak to nazwal juz nie pamietam, byly dwa i objasnial, ze odciely dziecku doplyw krwi i tlenu, jak ja ich nienawidzilam, wyobrazalam sobie, ze sie przez nie udusilo i bylo mi niedobrze, patrzylam na monitor pierwszy i ostatni raz na moje Kochane Dziecko. Lekarz byl ludzki, uzywal sformuowania DZIECKO . Powiedzial najpierw, ze trzeba bylo przyjechac wczoraj, jak tylko zaczely sie plamienia, ale pozniej na gorze przed samym zabiegiem mowil, pocieszal, ze takie przypadki z krwiakami sa bardzo ciezkie do wyleczenia i nawet jesli mozna uratowac, to dzieci takie sa bardzo kalekie. Ja i tak kochalam swoje Dziecko, nawet jesli bylo juz kalekie i plakalam. Lekarz mowil, ze kazda infekcja w czasie ciazy jest grozna, nawet zwykly katar.
Maz czekal na mnie na korytarzu, jak mnie zobaczyl taka zaplakana domyslil sie co jest grane. Plakal razem ze mna, bylismy sami. Moglismy troche poplakac, dopiero po chwili weszlam ponownie do gabinetu, zeby podac wszystkie dane, nie pospieszali nas i nie zabronili mi wyjsc po usg do meza, potzrebowalam zeby wyjsc z tej sali i byc razem z nim, dlateo spytalam czy moge pojsc do meza. Nikt sie nie sprzeciwil. I teraz widze, ze gdybym trafila w inne rece do innego lekarza mogloby byc z tym tez roznie.
Pojechalismy z pielegniarka i mezem winda na II pitro na patologie ciazy. Na sali bylam sama, maz byl obok i czekalismy 6 godzin na zabieg. Jeszcze tylko jedno usg, u innego lekarz, dla pewnosci, jeszcze raz patrze na Maluszka, zahipnotyzowana, lekarz ten co byl na dole przychodzi do nas, pytamy go bezwiednie"nic nie mozna zrobic?" to chyba jakis akt desperacji...lekarz chyba zdaje sobie z tego sprawe i probuje nas wrocic do zdrowych zmyslow i mowi ...." czy jak serce stanie czlowiekowi to mozna jeszcze cos zrobic", no tak...milczymy, lekarz wychodzi. Godziny mijaja w rozpaczy, nie bylam spokojna, plakalam na kolanach, ramieniu mezowi, potem na mala salke zabiegowa, przyszedl anestozjolog, zadaje pytania, czy nie jestem chora, uczulona na cos etc.."nie", prosze sie polozyc. Klade sie, on mowi "teraz sie bedzie pani krecic w glowie, prosz e powiedziec kiedy" i wbija mi cos do reki, rzeczywiscie po 3 sekundach caly sufit sie obraca........" za 5 sekund pani zasnie" to byly ostatnie slowa i potem tylko uslyszalam...."jest pani po zabiegu" i otwarlam oczy, swiat mi wirowal, w ustach mialam potworna suchosc, bylam juz w lozku na sali. Krotkie 15 minut bez zadnej swiadomosci, czulam sie pusta, pozbawiona szczescia, wszystkiego.
Wiec poronilam po ludzku, powiem jeszcze tyle, ze lekarz ktory pierwszy mnie badal byl bardzo mily. Przed zabiegiem pocieszal mnie, ze nic mi nie bedzie, bo sie bardzo balam jak sie dowiedzialam ze to jest w znieczuleniu ogolnym. Na pytanie czy maz ma kupic jakies srodki przeciwbolowe (myslalam, ze po bedzie bolalo) rzekl, ze nic nie bedzie bolalo, ze potrwa to z 15 minut etc." Objasnial, tlumaczyl, wspolczul.
Tyle moge powiedziec na ten temat.
Ostatnio zmieniony 06 lip 2004 21:07 przez kania, łącznie zmieniany 1 raz.
Aniolek-22 luty 2004

Cierpliwy do czasu dozna przykrosci,
ale pozniej radosc dla niego zakwitnie.
[i][size=75]Pismo Swiete, Madrosc Syracha 1,23[/i][/size]
Awatar użytkownika
wuchowa
Posty: 86
Rejestracja: 23 kwie 2004 00:00

dzięki i proszę o wiecej...

Post autor: wuchowa »

Dziewczyny Kochane,

bardzo, bardzo dziękuję za Wasze odpowiedzi.

Cieszę się, że w tych naszych smutnych opowieściach, tyle "ludzkich" wspomnień.

Zuzola - bardzo dziękuję za tak szybką odpowiedz. Rozumiem Twoje milczenie, mi też trudno było i jest wracać do tych bolesnych chwil. :cmok:

Pysia1, daria23, sosna, skrzydlata, kania - dziękuję, że chciałyście na tym wątku opowiedzieć Wasze historie. :cmok:

Wszystkie Bocianowiczki podczytujące ten wątek, a które się wahają i nie wiedzą, czy pisać, czy nie - dziewczyny, nie wiem, jakich słów użyć, żeby Was przekonać, że warto coś zrobić, że nam się uda coś zrobić dobrego. Piszcie, przecież te wszystkie historie są takie ludzkie - nawet jesli nieludzko nas potraktowano - bo nasze, bo przeszłyśmy przez to.

wuchowa
Awatar użytkownika
kajda
Posty: 252
Rejestracja: 21 sie 2003 00:00

Post autor: kajda »

Witam
Przeczytałam wszystkie Wasze posty i ... wspomnienia wrócily, w dodatku dziś uświadomiłam sobie, że na dniach bym rodziła :cry:
U mnie wszystko zaczęło się 10 grudnia zeszłego roku. Z punktu moja ciąża nie przebiegała zbyt prawidłowo, począwszy od b-hcg a skończywszy na wymiarach dzidziusia. Dlatego też, jestem wdzięczna mojej lekarce, że małymi kroczkami przygotowywała mnie na najgorsze. W 9 tc zaczęło się od niewielkich plamień, które przeszły w porządne krwawienie. Szybko pojechaliśmy z mężem do szpitala, tam badanie, zastrzyk i nakaz leżenia. Przypuszczam, że to już było poronienie w toku ale tego nie usłyszałam, także z małą nadzieją wyszłam ze szpitala. Tamtego wieczora zaczęła się noc, której nie zapomnę do końca życie...potworne parcia, ból nie do zniesienia... Rano poszłam do łazienki... i wypadło maleństwo; mąż włożył do pojemniczka i lekarz dał do bad.histopatologicznego. Pobyt, wprawdzie jednodniowy, wspominam dobrze, gdyż właśnie na oddziale diagnostycznym pracuje moja koleżanka, która jest przesympatyczną i ciepłą osobą. Zaopiekaowała się mną wspaniale i dzięki Niej przeszłam przez to wszystko nienajgorzej. Personel także miły, lekarz wykonujący zabieg też. Wywiad i wypełnianie dokumentów prowadził młody lekarz, który jak się potem dowiedziałam pisał pracę z tematu dot. poronień; był taktowny i "delikatnie" zadawał pytania. Bałam się trochę narkozy-zrobiono mi na moje życzenie EKG, zbadano gr.krwi, mąż dostał obiad.
Tylko cały czas jest ten strach, czy aby to się nie powtórzy...
<a href="http://ubrankadzieciece.szipszop.pl/tickers/1615.gif">Wojtek ma juz...</a>
www.kajda.bobasy.pl

"Kto idzie z nadzieją, ten dojdzie do celu..."
zuzola
Posty: 3235
Rejestracja: 06 gru 2003 01:00

Post autor: zuzola »

Wuchowa, w odpowiedzi na Twój post na priva, opisuję swoje doświadczenia. Mam nadzieję, że do czegoś pożytecznego sie przydadzą.
Nie są to miłe wspomnienia... Oto powody, dla których ból po stracie dzieci był jeszcze większy...
Pierwszy szpital. Nie chciano mnie przyjąć do szpitala, pomimo, że lekarz prowadzący obiecał, że nie będzie z tym problemów. Dzwonię do swojego lekarza, on swoje, szpital swoje. Czas mija, a dyskusje na temat miejsca dla mnie trwają... Lekarza "mojego" nie ma, inny jest chyba obrażony, że zostałam przyjęta, co daje sie odczuć podczas badania. Zostaje mi przydzielony fotel, nie łóżko, na oddziale dla ciężarnych, do rana nie śpię i czekam na usg. Na usg znudzony lekarz do drugiego znudzonego lekarza "Zobacz, viva? Chyba nie...No to co robimy?" No cóż, to chyba zależy właśnie od tego, czy ciąża jest żywa, czy nie...Czekam na mojego lekarza, jest już po południu, widocznie miał ważniejsze sprawy...Okazuje się, że ciąża obumarła...Wracam do sali ciężarnych i czekam na decyzję, kiedy będzie zabieg. Dopiero następnego dnia. Nie ma mowy o uczestniczeniu męża w czymkolwiek, nie ten klimat. Mamy konflikt, po zabiegu musiałam przypomnieć o immunoglobulinie.

Inny szpital. Na sali przyjęć lekarz mnie uspokaja, plamienia nieghroźne, daje mi wizytówkę do prywatnego gabinetu, poprowadzi mi ciążę bez takich przykrych niespodzianek. Po południu usg, diagnoza jednoznacznie zła, mam czekać na zabieg następnego dnia, chyba, że... i tu podano kwotę, za którą anastezjolog znieczuli mnie bez potrzeby bycia na czczo, tego samego dnia. Nie mam pieniędzy, wracam na salę... Po zabiegu mam zawroty głowy, co nigdy wcześniej się nie zdarzało. Czuję się tragicznie. Mówię o tym przechodzącej własnie pielęgniarce, ona na to, że jeśli pacjent podnosząc sie mdleje, to najwyraźniej powinien leżeć. Na szczęście zaraz przyszła mama, i zaprowadziła mnie do toalety... Wypisuję sie na własna prośbę.

Inny szpital. Usg niejednoznaczne, czekam dobę, nie wiem co sie dzieje. Biorę duphaston przywieziony z domu, "to dobrze, dobrze..." powiedział lekarz i poszedł. Następnego dnia inne usg wykazało brak akcji serca dziecka. Ordynator na obchodzie: "Proszę pani!! To już trzeci raz! To chyba możnaby sie dowiedzieć, dlaczego tak sie dzieje!" Okazuje się, że z piersi leci mi pokarm, jestem przerażona, pytam, co sie dzieje? Na to lekarz, że "po trzech ciążach to powinnaś chyba wiedzieć, dziecko..." W dniu wypisu muszę jeszcze wypełnić formularz, ile strzykawek na mnie zużyto, ile kręconych na palcu wacików i ligniny i mogę iść do domu...

Mama Zuzi (IX. 2002) i Filipka (IX. 2008)


Awatar użytkownika
Tama_
Posty: 5034
Rejestracja: 29 lis 2003 01:00

Post autor: Tama_ »

Zbieralam sie w sobie ,zeby zabrac na tym watku glos...to trudne.. Podobnie jak Zuzole,zmobilizowal mnie Twoj post...

Po 1,5roku staran zaszlam w ciaze...upragniona ,wyczekana,wyteskniona...nareszcie..Nasze szczescie nie miescilo sie w nas,w naszym mieszkanku...dzielilismy sie radoscia z rodzina i bardziej ostroznie ze znajomymi(bo roznie bywa - ale prawda jest taka,ze to "roznie" wowczas nas nie dotyczylo)

Gdy pojawily sie plamienia bylam w pracy,to byla sobota -8 maja 2002r.... natychmiast zadzwonilam do meza...ten kazal jechac do szpitala...ja,ze zadzwonie do swojego lekarza prowadzacego ciaze...Nie bylo go w domu...wiec...wrocilam po pracy do domu,lzy dusilam w sobie..nie pozwolilam sie zawiesc do szpitala bo... czulam,ze tam zostanie moje dziecko... jednak rano maz zadzwonil do naszego lekarza a ten na mnie nakrzyczal i kazal natychmiast isc do szpitala...przestarszylam sie i zaplakana cala pojechalismy...w Izbie przyjesc spedzilismy dobre 2 godziny...ja trzesaca sie z nerwow,maz miotajacy sie miedzy pielegniarkami,przyszlymi pacjentami,zeby przyjeto nas szybciej bo...ja trace dziecko... Jak grochem o sciane...w koncu jestem na oddziale...dostaje lozko i...dobrze,ze jest ze mna moj maz...Mija jakos niedziela - lekarza zaaplikowal mi jakas krplowke i tak lezalam,bez zainteresoania pielegniarki...mam swoj duphaston wiec mam go jesc jak kazal lekarz(moj)...rano obchod...skierowanie na usg...a na usg slysze...widzi pani,nic tam nie ma...ale jak pani chce mozemy probowac podtrzymac... ja mowie,pani doktor tam jest moje dziecko...a ona...gdzie?????????Przeciez to co tu widac sie nie utrzyma...ale jak pani chce...za dwa dni usg....
lezalam w szpitalu przez tydzien...Przez tydzien walczylam cala soba o dziecko,ktore najprawdopodobniej bylo martwe....
Sam zabieg czyszczenia jest dla mnie nie do opisania...powiem tylko tyle,ze bylam swiadoma co sie ze mna dzieje,pamietam komenatzre pielegniarek(niesmaczne,nieprzyjemne i bola do dzis)na zabieg zaprowadzl mnie moj maz i musial odebrac mnie z niego rowniez...nikt sie nie pofatygowal by pomoc mi dojsc do lozka...w dzrwiach zabiegowego pani "wreczyla" mnie(po glupim jasiu) mezowi,ktory zawlokl mnie do lozka... Po jakims czasie...zobaczylam pielegniarke w dzrwach,ktora powiedziala...Pani?Pani moze juz isc do domu!

Najbardziej, brakowalo mi rozmowy z psychologiem,lekarzem z kimkolwiek,kto by mi powiedzial,co sie stalo,jak sobie z tym radzic i ze mozna z tego wyjsc...Strate dziecka okupilam silna blokada psychiczna... mimo,ze pragne zajsc w ciaze,bardziej sie tego boje....
[url=http://www.snugglepie.com/ezb/102020.png]Piotruś[/url] i [url=http://www.piotrulkowo.bobasy.pl]galeryjka[/url]
Zablokowany

Wróć do „Archiwum - Poronienia”