no wiesz, gdzieś się musi wykuwać przyszłośćPockahontas pisze: Niemniej jednak, pomyślałam sobie, że podczas gdy my, tu na forum, głęboko analizujemy ważne, ale daleko posunięte szczegóły tematu, może się okazać, iż na chwilę obecną to tylko teoretyzowanie, ponieważ wydajemy się o wiele bardziej postępowi niż niektórzy praktycy uważani za autorytety.
Myślę, że raczej wszyscy mamy tu świadomość, że nasze progresywne opinie (każdy jest wprawdzie progresywny w czymś innym) nie stanowią o dzisiejszym kształcie praktyki, ale sama możliwość rozmawiania z ludźmi, którzy widzą podobnie lub odmiennie, jednak chcą się tym dzielić z innymi, wzmacnia. Przynajmniej mnie. Sądzę też, ze to do czegoś prowadzi. Mnie np. daje coraz głębsze wchodzenie w temat adopcji, który tak czy inaczej będę kontynuować antropologicznie, poza tym akurat dziś mam ze studentami zajęcia o adopcji Jestem ciekawa, co mi powiedzą (na dziś mieli przeczytać Ładyżyńskiego, btw polecam, jako fajny i dość spójny skrót historii polskiej adopcji, będziemy też oglądać "Tata, I love you", jako wstęp do tematu adopcji zagranicznej).
W ogóle powiem, że pod wpływem tego wątku (i jeszcze paru innych z tego forum) zaczęłam zmieniać swoje stanowisko w sprawach typu 'Wrocław case". Dla niewtajemniczonych - wrocławski OA robi dziwny szpagat na pograniczu prawa i praktyki: noworodki ze szpitala są umieszczane w RZ, które wcześniej zrobiły kurs adopcyjny. Nazywa się to 'preadopcją" i założeniem jest, że dzieci pozostaną z nimi i zostaną adoptowane. Są dwa słabe punkty - pierwszy, oczywisty, MB ma wciąż 6 tygodni na zmianę zdania, więc w kolejnych miesiącach może się okazać, że pomimo wysokich inwestycji emocjonalnych w rodzinę, dziecko jednak wróci do RB, a kandydaci na RA zostaną dokumentnie rozwaleni na każdym poziomie. Drugi jest taki, że kandydaci na RA podpisują zrzeczenie się świadczeń w ramach RZ. Przynajmniej ten drugi punkt jest mocno kontrowersyjny by nie rzec: naciągany prawnie.
W każdym razie od pozycji "kurna, co robicie, to jest igranie z ogniem" doszłam do punktu: czemu by nie spróbować pójść tą drogą i po prostu zmienić akcenty?
Rozwalenie przyszłych rodziców bierze się głównie stąd, że oni traktują to powierzenie dziecka jako początek własnej rodziny, czemu trudno się w sumie dziwić. Szczególnie, że w sprawę angażują się dość silnie "obietnice OA" czyli wybieranie (rzekome?) dzieci, które wysoce rokują na adopcję, czytaj - matki nie będą walczyć.
Tymczasem w USA, gdzie taka forma pieczy jest stosowana powszechnie, przyszli RA są po prostu przyzwyczajani do faktu, ze to się może potoczyć różnie. Są ludzie, którzy adoptowali dwoje dzieci spośród pięciorga, które były u nich umieszczane. Troje wróciło do RB, dwójka faktycznie została przekazana do adopcji. Nie wątpię, że to zawsze jest trudne, ale jednak - jak widać - nie rozwala ludzi tak skrajnie, aby zrezygnowali z myśli o adopcji. Po prostu wliczają te 'powroty' w koszt utworzenia rodziny i znają też inne RA o podobnej historii, więc sprawa jest wspólnym doświadczeniem, udzielają sobie wsparcia, pomagają się sobie dystansować i tak dalej. Nikt nie traktuje umieszczenia dziecka jak gwarancji wspartej autorytetem ośrodka adopcyjnego, bo gwarancji tu nie ma.
Moim zdaniem ten rodzaj "preadopcji" jest faktycznie optymalny dla dziecka. Jeśli zostanie z RA to wiadomo, sam zysk dla wszystkich. Jeśli nawet wróci do RB to tak czy inaczej zyskuje pierwsze tygodnie/miesiące w czułym, bezpiecznym środowisku. Tracą oczywiście dorośli, ale ich też można różnie przygotowywać do tego procesu. Jeśli większość znajomych rodzin adopcyjnych ma podobne do naszego doświadczenie to też inaczej się przyjmuje własne niepowodzenie. W Polsce jednak jest to rzadkością, więc wyjątki, którym jednak odebrano dziecko i zwrócono je MB, pozostają kompletnie samotne, bez możliwości przegadania tego doświadczenia z innymi rodzinami, z poczuciem, ze wydarzyła im się rzecz niesprawiedliwa i nie mająca swojego odpowiednika w życiu innych ludzi.
Ciekawa jestem, co o tym sądzicie?