Nie mam za sobą takiej ścieżki, jak Miniula, ale nie też nie chcę się powoływać na doświadczenie leczenia/niepłodności w tym, co napiszę, bo moim zdaniem problem braku wsparcia czy wręcz niechęci otoczenia nie dotyczy jakiejś konkretnej sytuacji, a czegoś szerszego. Akurat doświadczenie bezdzietności jest zakłóceniem biografii, która dla większości ludzi jest normą. To normalne, mówią, że ludzie rodzą się, dorastają, poznaja osobę przeciwnej płci, biorą z nią ślub, a potem mają dzieci. Ale tak samo normalne jest to, ze ludzie są zdrowi, że mają jakąś pracę i ze potrafią rozwiązać krzyżówkę. Jeśli przyjrzycie się temu uważnie to w każdym z tych prostych zdań kryje się grupa ludzi, którą właśnie wyeliminowaliśmy tak rozumianą normą. Wypadają wszyscy chorzy, szczególnie przewlekle. Wypadają osoby z niepełnosprawnością intelektualną. Ludzie o innej orientacji niż hetero. Ci, którzy nie chcą/nie mogą wziąć ślubu. Bezrobotni, trwale lub przejściowo. I tak dalej. To jest pierwsza rzecz, którą chciałabym napisać: norma istnieje jedynie w podręcznikach i w wyobrażeniach. W życiu jest różnorodność. To znaczy też, że prawdopodobnie żadna z nas nie zna osoby, która w taki lub inny sposób nie byłaby wykluczona. Moim zdaniem ta ostatnia kwestia jest rewolucyjna, jeśli się ją naprawdę dobrze przemyśli: wszyscy jesteśmy w jakiś sposób odmienni. Doświadczamy różnych wykluczeń. Część z nas przyjmuje to i buduje jakoś własną tożsamość: ok, mam cukrzycę, to mnie odróżnia, wielu rzeczy nie mogę, mam swoje ograniczenia, więc zobaczę, dokąd mnie to doprowadzi. A część z nas albo nie chce swojej odmienności zobaczyć albo nawet jeśli ją widzi, mimo to ma potrzebę piętnowania cudzej odmienności: ok, mam cukrzycę, ALE PRZYNAJMNIEJ nie jestem bezrobotna, więc będę pogardzac bezrobotnymi. Ok, żyję w związku partnerskim, ALE PRZYNAJMNIEJ mam dzieci, więc nie będę się zastanawiać nad bólem ludzi niepłodnych, mam ich gdzieś.
To jest moim zdaniem pierwszy moment, w którym niezaleznie od tego, co nas spotkało i na co najczęściej nie mieliśmy większego albo wręcz żadnego wpływu, wciąż możemy zdecydować, co z tym zrobimy dalej. I część z nas niestety wybiera bycie larwami, które utopiłyby innych w łyżce wody z powodu cudzej odmienności. Ale nie musi tak być, to jest naprawdę kwestia decyzji. Choroba nie jest decyzją, ale postawa życiowa - już tak.
Druga rzecz jest więc taka, ze jesli już rozpoznaliśmy własną inność, ciężko nam z nią, uważamy ją za niesprawiedliwą itd. to wciąż nie znaczy, że mamy się dać ud.upić ludziom - larwom, którzy pod różnymi względami są dokładnie tak samo poza normą, jak my, ale wmawiają nam, że to właśnie nam w sposób szczególny należy się nieczułość, bezwzględność i ostre słowo, bo nasza 'nie-norma' jest bardziej nienormalna niż ich 'nie-norma'. I moim zdaniem do tego nawiązała Miniula: nie macie totalnie żadnego wpływu na to, czy drugi człowiek zdecyduje się być wobec Was podły, złośliwy czy choć obojętny. Ale nie macie też totalnie żadnego obowiązku, aby po pierwsze uwierzyć, że takie już jest życie i trzeba się dostosować do larw, i - po drugie - aby uznać siebie same za bardziej nienormalne, gorsze i zasługujące na pokorne znoszenie policzków, bo 'to przecież koleżanka/mama/wujek'. Otóż nie.
W jakimś sensie każde przemilczenie cudzej nieczułości, cudzego przekroczenia Waszych granic, a czasem wręcz cudzego chamstwa utwierdza tylko larwy w ich poczuciu, że to, co uznali za normę i za jej brak jest prawdą. Bo skoro się na to godzicie to znaczy, że ten porządek świata jest właściwy. I to jest komunikat, który dostają larwy. Ja wiem, że odwaga jest trudna, a kiedy się myśli o wypowiedzeniu posłuszeństwa to to się wydaje wręcz niemożliwe. Ale pomyślcie:
- jeśli Wasza ścieżka skończy się bezdzietnością, Wasze życie dalej będzie upływać w otoczeniu larw, którym daliście przyzwolenie na ich pogardę dla Waszej sytuacji. Sądzicie, ze z czasem dojdą do zrozumienia i szacunku? Czy może z latami pojawi się po prostu więcej fałszywego współczucia i obrabiania czterech liter za Waszymi plecami? Jak czujecie się z obrazem siebie starszej o 20 lat, o której ludzi z Waszego otoczenia mówią z boleściwym uśmiechem "och, X. Tej to się nawet nie udało urodzić dziecka. Na szczęście ja mam aż czworo"? Przecież wiecie, że własnie to będą mówić;
- jeśli Wasza ścieżka skończy się adopcją, życie Wasze i Waszego dziecka/dzieci będzie upływać w otoczeniu ludzi, którzy nie okazali Wam ani szacunku ani zrozumienia, a będą mieć bliską styczność z kimś, kto będzie dla Was najważniejszy i najbardziej kochany. Serio chcecie mu/jej to zrobić?
- a jeśli Wasza ścieżka zakończy się porodem, czy to dzięki medycynie, czy dzięki cudowi, ludzie - larwy nie zmienią swojej mentalności. Przecież dobrze to wiecie. Jeśli dziecko urodzi się dzięki IVF będą toczyły się pasjonujące dyskusje bez Waszej obecności: ma bruzdę czy nie? Ile wydaliście na leczenie? Czy jest równie zdolne, jak dziecko larwy? A jeśli dziecko urodzi się bez medycyny - te szepty i tak będą trwały dalej, bo oczywiście nikt Wam nie uwierzy, że udało sie tak po prostu.
Z tego klinczu jest wyjście. Nie karzcie siebie samych spędzaniem życia w otoczeniu ludzi, którzy nie tylko na to nie zasługują, ale którzy jeszcze Was aktywnie ranią. Rodzina to nie zawsze jest krew - rodzina to są relacje oparte na wzajemnym zaspokajaniu swoich potrzeb emocjonalnych. Szacunku. Potrzebie zaufania. Bezpieczeństwie. Wiele osób znajduje to poza rodziną krwi: u przyjaciół, u znajomych. U ludzi, których sami wybrali nie kierując się tym, że łączy ich to samo DNA, ale łączą ich podobne wartości. I to serio jest uwalniające, i to naprawdę działa, i przysięgam, że tysiące ludzi tak robią. Nie dokładajcie sobie ciężaru - już i tak niesiecie wielki ciężar. Kto nie jest gotów nieść go z Wami albo przynajmniej wysłuchać Was, tego naprawdę lepiej wykreślić z kręgu, bo jego/jej obecność i tak na nic się Wam już teraz nie przydaje.
|