Autor:

arvena

Data publikacji:

18.07.2004

zaloguj się, żeby móc oceniać artykuły

18 lipca 2004r - goście pojechali.

Zanim zdam relację z ostatnich kilku dni, to muszę powiedzieć, że stęskniłam się za bociankiem naszym straszliwie. Świadomość, że w pokoju obok stoi komputer i że internet działa nienagannie, a mi nie wypada lub nie mam fizycznej możliwości zajrzenia na nasze forum (okupacja komputera przez małoletniego bratanka), doprowadzała mnie do skarajnej rozpaczy. Jeśli by kto zapytał, czy bocian jest moim nałogiem, to świadomie odpowiadam: TAK!

Przyjechali. I przywieźli tonę jedzenia - bo niby ze wsi i w gości, i tak nauczeni. Nie bardzo było gdzie "towar" upchnąć, bo my nakupiliśmy tonę jedzenia - bo goście w domu i my tak nauczeni. Na kolację zrobiłam grzaną kiełbasę, postanowiłam nie szaleć i nie psuć efektu oraz potencjalnych wrażeń już na początku wizyty. Dalsze dni to były spacery, przejażdźki tramwajami wodnymi, jedzenie gofrów, kupowanie pamiątek i picie hektolitrów piwa. W życiu tyle nie wypiłam. Ogólnie było super i pogoda popisała się nieźle. A do tego stwierdziłam, że ONA może czuć się jak u siebie w domu. Pozwoliłam jej gotować obiady i przyrządzać skomplikowańsze kolacje :-) Najtrudniej miał nasz pies, który nadal jakby psychicznie nie doszedł do siebie po tym jak go przygarnęliśmy i ogłosił strajk głodowy. Przed trzema dniami był chudy, ale teraz to słów mi brakuje jaki jest.

Szukając innych aspektów tej wizyty, to odpoczełam od bycia bezpłodną i bezdzietną. Porzuciłam tę myśl i to paskudne uczucie. Może wpłynął na to fakt, że byłam nieustannie pod wpływem chmielowego napoju, ale nawet, gdy temat zszedł na naszą chorobę (są wtajemniczeni przez mojego męża), to rozmawiałam o tym, jak o pogodzie. I nabrałam jakiegoś chwilowego dziwnego mniemania pod wpływem szwagra, że ta cała azoospermia nie dotyczy nas, że to jakaś pomyłka, że niedługo zajdę w ciążę... I inne głupoty. Tak, głupoty! Bo znowu nie chcę się wpuścić w kanał złudzeń. Złudzenia bolą bardzo. Od kilku dni wolę prawdę, choćby najboleśniejszą. Brat mojego męża nie bierze tej przypadłości na serio. Najprościej mówiąc, nie mieści się mu w głowie. Ma teorię, że to od przepracowania na statku i panujących tam ciężkich warunków (brzmi dość nadziejotwórczo, jednak moja przekorna natura pyta: a co z latami, w których brzuch mi nie rósł, a mój Mąż nie pływał?!). Uważa, że przy najbliższej wizycie w ich rodzinnych stronach Irkuś musi koniecznie odwiedzić jakiegoś księdza, który leczy ziołami w sposób cudowny i nie takie przypadłości wyleczył. Biedactwa - nie mają pojęcia o azoospermii ani kszynki. Zresztą my też dwa miesiące temu nie wiedzieliśmy, że takie coś jest możliwe.

Co teraz czuję? Lekką gorycz, bo nie wiem co robić dalej. Prawdopodobie nic i dać czas czasowi, żeby czynił swoją powinność i leczył rany. Najważniejsze, to ułożyć sobie życie bez dziecka i myśli o nim. Czasami mam wrażenie, że to jest możliwe i wcale tak bardzo by nie bolało, gdyby nie ludzie z zewnątrz, krórzy wręcz karmią się takimi tragediami jak nasza. Litują się - nienawidzę tego! Dają nadzieję tam, gdzie jej nie ma i nie powinno być, a do tego robią to bezmyślnie, zmiast powiedzieć czasami prawdę w oczy i dokonać takiej jakby "eutanazji" niektórych złudzeń.

Z drugiej strony, jak nie mieć nadziei na cud...

Mój Tatko we wtorek znowu idzie do szpitala, ale z tego, co się zorientowałam będzie to kurtuazyjna wizyta, na której będą poddawać Go działaniu różnych leków i sprawdzać, jak na nie reaguje. On się martwi, bo znowu szpital, a ja mam w tym względzie spokój. Najgorsze już za nami.