Autor:

Kitayka

Data publikacji:

18.11.2011

zaloguj się, żeby móc oceniać artykuły

BOCIANOWE MARZENIA

Witam wszystkich bocianowych marzycieli, Trafiłam tu zupełnie przypadkiem, troszkę poczytałam i muszę powiedzieć, że chyba długo z Wami tu zostanę. Cieszę się, że w końcu trafiłam na miejsce i ludzi, z którymi można podzielić się swoją historią, którzy mają podobne problemy i tak jak ja mają głowę pełną bocianowych marzeń. Zawsze myślałam, że zajście w ciążę jest prostsze niż pstryknięcie palcem... teraz wiem jak bardzo się myliłam. Razem z mężem staramy się o maleństwo/maleństwa (bo tego nikt nie przewidzi :)) już od trzech lat. Wiem, że wśród Was jest napewno mnóstwo dłużej starających się par, ale jestem przekonana, że zrozumiecie moje problemy, bo pragnienie posiadania maleństwa każda z nas ma z pewnością takie samo. Początkowo myśleliśmy, że poprostu mamy pecha, że tak się zdarza i to normalne, że nie zawsze musi to być "strzał w 10-tkę" za pierszym razem. Uspokajałam się myśląc... napewno wszystko wporządku, zawsze przecież miałam regularne miesiączki, cytologia- świetne wyniki, moja mama urodziła 4 dzieci! Napewno w niedługim czasie się uda!! Miesiące mijały i zaczęliśmy się niepokoić... byłam już pewna, że coś jest nie tak. Wybrałam się do ginekologa, Pan dr zalecił wykonanie kilku badań z krwi oraz zbadanie nasienia męża. Mąż z przerażeniem oczekiwał na wyniki, odetchnął z ulgą, kamień spadł mu z serca....jednak prosto na moje. Czułam się fatalnie, bo wiedziałam juz, że to coś ze mną musi być nie tak! Nie dawało mi to spokoju, poszperałam, poczytałam, troszkę popytałam i sama od siebie zbadałam prolaktynę. Wyszła przekroczona (w parametrach podanych na wynikach), jednak Pan dr stwierdził, że wszystko jest ok i on nie wie co ze mną może być nie tak, zalecił skierowanie się bezpośrednio do kliniki leczenia niepłodności. Pomyślałam wtedy.. chyba oszalał!!! Ja? Niepłodność?! byłam wściekła!! Przecież skoro wszystko jest ok to o co mu chodzi?!! Zmieniłam lekarza, chciałam zobaczyć czy ktoś inny będzie miał podobne spojrzenie na problem. Pierwsza wizyta u wybranego przeze mnie lekarza. Myślę sobie... świetnie się przygotowałam, seria wykonanych już badań, aby zaoszczędzić czas, poprostu kawa na ławę. Pan doktor spojrzał na wyniki... mówi wszystko ok, za wyjątkiem prolaktyny, jest za wysoka. Kazał zrobić badanie z krwi jeszcze raz i sprawdzić wyniki "po obciążeniu". Prolaktyna wyszła za wysoka, jednak zdziwił mnie fakt, że nie miałam żadnych objawów, które mogłyby sugerować za wysoki poziom hormonu. Zaczęłam zbijać "przeszkodę" Bromergonem, czułam się fatalnie, pierwszy tydzień wyjęty z życia, miałam wszystkie skutki uboczne opisane na ulotce. Ale cóż, pomyślałam muszę to przetrwać! Mam o co powalczyć! Paskudztwo nie chciało się unormować, jadłam leki a prolaktyna wciąż wysoka, Pan dr skierował mnie na rezonans magnetyczny przysadki mózgowej, dopatrywał się mikrogruczolaków. Badania wyszły ok, nie było się czym martwić. W końcu się udało! unormował się ten cholerny hormon. Lekarz kazał odstawić leki. Wyjechaliśmy wtedy z mężem nad morze, kurcze ale byłam pełna energii, pomyślałam... w końcu się uda! czas odpowiedni, relaks pełną parą, zero stresów... głowa zapełniła mi się ponownie marzeniami o bocianie..... Najgorsze jest to czekanie... i znów nic, kurcze coś mnie tknęło i ponowiłam badania, jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam, że prolaktyna była jeszcze wyższa niż wtedy kiedy zaczęłam się leczyć!! Byłam załamana, przecież tylko 3 tygodnie minęły od odstawienia leków! Pan doktor znów przepisał leki, kazał nie przerywać kuracji nawet w przypadku "zasadzenia fasolki". Nie minęły 3 tygodnie hormon znów był w normie.... jednak do chwili obecnej, nic .... ciągle nic.... tylko głowa dalej pełna bocianowych marzeń. Lekarz pocieszał, że jestem jeszcze młoda, że mam czas na staranie.... nie chciałam tego słuchać... wiem że mówił tak bo chciał pomóc, ale miało to odwrotny skutek. No po powiedzcie sami co za różnica ile mam lat, kiedy gotowość na przyjście dzieciątka jest tak wielka!!! czy to znaczy, że niepowodzenia mniej bolą?! To nie są jedyne problemy z jakimi się borykam, najciężej było mi kiedy dowiedziałam się, że siostra męża jest w ciąży, choć z natury jestem bardzo wesołym człowiekiem, cieszę się z każdego szczęscia innych, to wieść o ciąży "za pierwszym strzałem" zwaliła mnie z nóg. Tak bardzo chciałam się cieszyć razem ze szwagierką.... a nie potrafiłam nawet udawać. Okropnie się z tym czułam, ona widziała moją reakcję mówiła, że rozumie i się nie gniewa. Ciągle jednak dręczyła mnie myśl, że to niesprawiedliwe, że my tak długo czekamy, że jesteśmy małżeństwem, że wszystko po Bożemu i nic, a niektórzy mają dziecko z taką łatwością. Niestety w 9 tygodniu siostra męża poroniła, wtedy to dopiero się zdołowałam, pomyślałam że jestem najgorszą świnią, że tak zazdrościłam, że to napewno przez to! Kiedy po raz kolejny siostra męża zaszła w ciąże, przyjęłam tą wiadomość troszkę lepiej, choć nie mogłam wyzbyć się tej paskudnej zazdrości. Nie rozumiałam dlaczego tak się dziej, nigdy nikomu niczego nie zazdrościłam, zawsze każdemu życzyłam jak najlepiej, cieszyłam się z sukcesów innych. Niestety po raz kolejny jej się nie udało.... pomyślałam, że chyba jakieś fatum nad naszą rodziną krąży, Ja nie mogę,a Jej się nie udaje!!! Wiem, że mój brat z żoną również są na etapie starań i choć mam z nimi świetny kontakt i skoczylibyśmy za sobą w ogień, to już się boję swojej reakcji, kiedy powiedzą mi że im się udało, boje się że tym że nie będę potrafiła się cieszyć skrzywdze ich. Zawsze myślałam, że siebie znam, że wiem jak zachowam się w różnych, nowych dla mnie sytuacjach....., że nic mnie nie zaskoczy. Nie ma nic błędniejszego, człowiek do końca sam siebie nie zna. Wierzcie mi, że walcze z moimi słabościami z całych sił, bronię się przed tą cholerną zazdrością i natrętnymi myślami, czasem czuje, że przegrywam, ale zaraz biorę się w garść i zbieram siły do dalszej walki. Cieszę się, że ten niezmierny optymizm we mnie jeszcze został. Ja aktualnie jestem po mnóstwie badań, hormony są ok. Byłam nawet u bioenergoterapeuty, pisałam do sióstr Dominikanek o "pasek św. Dominika"i o modlitwę za mnie i męża. Pomyślicie, że to śmieszne pewnie. Ale ja uważam, że jeżeli jest chociaż cień szansy, że niekonwencjonalne metody lub też modlitwa pomoże to trzeba wykorzystać każdą możliwość. Przecież "gra jest warta świeczki". Po nowym roku, jak nic się nie uda mam wybrać się na drożność jajowodów (laparoskopia). Ludzie mówią, że "za bardzo chcę" i że to jest powodem niepowodzeń, staram się nie myśleć na co dzień, zająć się pracą czy przyjemnościami, ale głowy przecież nie da się odczepić, a myślenia wyłączyć. Pewnie gdzieś tam podświadomie to we mnie siedzi... "przyklejam więc uśmiech" do twarzy, "ładuje sobie baterie życiową" i zaczynam kolejny dzień .... kolejny dzień pełny bocianowych marzeń. Cieszę się, że mogłam się "wygadać"... pozdrawiam Was serdecznie