W ośrodku, w którym my przygotowywaliśmy się do adpocji wyglądało to tak: była grupa dziewięciu par, spotkaliśmy się trzy razy - spotkania trwały cały dzień (były to niedziele). Poza uczestnictwem w tzw. warsztatach spedzaliśmy razem wolny czas, jedliśmy posiłki i .... całkiem dobrze się bawiliśmy. Cały dzień spędzały z nami dwie panie z ośrodka - psycholog i pedagog - przypuszczam, że poza tym, że prowadziły warsztaty to sobie przy okazji nas obserwowały, poznawały nas i nasze reakcje na różne rzeczy. Termin pierwszego spotkania był ustalony przez ośrodek, terminy następnych dwóch spotkań ustalaliśmy sami (pary biorące udział w warsztatach) - ważne było, żeby termin pasował wszytskim parom, spotkania miały się odbywac w takim samym składzie. Dla mnie bardzo ważne było to, że mogłam w końcu porozmawiać z kimś, kto przeżył to samo co ja - nie musiałam nikomu tłumaczyć co przeszłam i co czułam bo właściwie wszyscy przeszliśmy to samo. Potem Panie z ośrodka odwiedziły każdą parę w domu - w domu robiliśmy różne testy i takie inne rzeczy. A potem był telefon że jesteśmy zakwalifikowani .... a potem że nasz synek czeka na nas tam i tam...
W sumie do ośrodka zgłosiliśmy się w czerwcu 2002, do końca wakacji byliśmy po warsztatach (pewnie można by było szybciej ale w międzyczasie niektóre pary wyjeżdżały na wakacje i przesuwaliśmy z tego powodu terminy kolejnych spotkań), we wrześniu Panie z ośrodka odwiedziły nas w domu i początkiem października byliśmy zakwalifikowani. W marcu 2003 zadzwonił telefon że mamy synka. Chyba nie muszę dodawać że zcas od kwalifikacji (październik 2002) do telefonu że jest Matik (marzec 2003) zdawał się ciągnąć w nieskończoność, były momenty, że nie wierzyłam już że ten telefon wogóle zadzwoni. Ale zadzwonił.... i to jak