: 05 lut 2006 00:33
autor: jaktosik
HISTORIA DZIECKA, KTÓRE W 14. TYG. SWOJEGO ŻYCIA ZOSTAŁO ANIOŁKIEM
Któraś z Mam napisała kiedyś, że krótko się nie da, a jeśli ktoś nie chce, może nie czytać – ja też krótko nie potrafię...
2005
14 listopada, poniedziałek. Powinna się pojawić miesiączka, ale przecież kilka dni spóźnienia zdarza mi się nie tak rzadko. Tym razem będzie jednak troszkę inaczej. Któregoś dnia stwierdziliśmy z J., że zrobimy test ciążowy w tym cyklu, tak, dla "zabawy", J. nigdy podobno nie widział jak to się robi – a może przeczuwaliśmy...
16 listopada, środa. Dostaję "w prezencie" test, kilka kropelek moczu, czekamy. Jest go chyba za mało, bo pasek nawet się nie zamoczył, dodajemy więc jeszcze trochę. Pojawia się jedna kreska, potem... następna, ale rzeczywiście bardzo słabo widoczna, J. twierdzi, że jej właściwie nie widzi. Zresztą, test wykonaliśmy wieczorem, za pierwszym razem było za mało moczu na płytce, jest dopiero 2. dzień po terminie spodziewanej miesiączki. Widziałam to kreskę, ale dochodzimy do wniosku, że powtórzymy test rano, kiedy stężenie hormonu jest większe.
18 listopada, piątek. Wstaję rano, kropelki moczu zalewają płytkę, odkładam test, czekam... Zerkam po kilku minutach i co widzę? Dwie kreski, ta druga jest co prawda mniej widoczna, ale to początek ciąży, stężenie hormonu jest jeszcze małe. Czuję podekscytowanie, biegnę do lekarza, chociaż zdrowy rozsądek podpowiada mi, że niczego się od niego nie dowiem.
Jestem w gabinecie godzinę, może dwie od momentu wykonania testu, mówię dlaczego przyszłam, mój ginekolog patrzy na mnie z uśmiechem i mówi, że na tak wczesnym etapie on jeszcze nic nie wybada, ale testy raczej nie kłamią. Mówi, żebym powtórzyła test za tydzień, jeśli będzie pozytywny, mam zacząć przyjmować kwas foliowy i pojawić się u niego za miesiąc. Pytam co mam robić, jeśli wyjdzie negatywny, odpowiedź: "Nie wyjdzie".
22 listopada, wtorek. Nie wytrzymałam z powtórzeniem testu do piątku. Wykonaliśmy go dzisiaj, pozytywny, dwie kreski, ta druga bardziej widoczna niż poprzednim razem.
Jestem racjonalistką, nie powiem "TAK", póki nie mam 100% pewności. Wiem, że trzeci test wyszedł pozytywny, ale czytam o ciążach biochemicznych, o tym, że małe, ale jednak prawdopodobieństwo błędu istnieje, że zakażenie układu moczowego może dać błędny wynik pozytywny. Jak tak opowiadam wszystko J., on sam się gubi, nie wiemy już co myśleć.
24 listopada, czwartek. Mieliśmy zrobić kolejny test w piątek, ale przekonałam J., że jeden dzień nie robi żadnej różnicy, kolejny pozytywny test, trzy ostatnie leżą w szufladzie do dziś...
Nie planowaliśmy Dzieciątka, ale też zbytnio nie uważaliśmy, aby go nie było. Decydujemy, że poczekamy z poinformowaniem rodziny, te wszystkie moje możliwe wyjaśnienia ewentualnego błędu, robią nam troszkę mętlik w głowie.
27 listopada, niedziela. Idę do łazienki, zauważam krew na wkładce, mówię o tym J., nie wiemy co myśleć, tysiące myśli krąży mi po głowie. Spóźniona miesiączka? Ciążą biochemiczna? Samoistne poronienie? Nie znam się na tym, mam tylko strzępki informacji.
28 listopada, poniedziałek. Kolejna wizyta u lekarza, karze zrobić USG, na moje pytanie czy mogło być to poronienie odpowiada, że inaczej bym to odczuła. W opisie badania: "Całość obrazu przemawia za prawdopodobieństwem wczesnej ciąży, bez cech zagrożenia poronieniem..." Lekarz mówi, że ciążą jest, ale dopóki nie widzi zarysu płodu, może napisać tylko "prawdopodobieństwo", jest za wcześnie, by zauważyć płód. Tak więc dowiaduję się, że noszę w sobie maleńką rozwijającą się istotkę i że nie ma powodu do niepokoju.
29 listopada, wtorek. Idę z wynikiem do swojego lekarza, mówi, że plamienia się zdarzają, że stanowią pewne zagrożenie, ale jest duże prawdopodobieństwo na utrzymanie ciąży, przepisuje tabletki – jak to określa – przeciw poronieniu (doczytuję, że to hormony). Wyjaśnia, że będę je przyjmowała mniej więcej do połowy ciąży, bo potem łożysko produkuje ich wystarczająco dużo. Uspokaja mnie, wykupuję leki, wracam do domu.
Planujemy z J. przyspieszenie ślubu, rozmawiamy o marcu, bo w nazwie miesiąca ma być wg Niego "R", grudzień to za wcześnie, czerwiec wg mnie za późno, więc marzec będzie najlepszy.
01 grudnia, czwartek. Zdecydowaliśmy, że powiemy rodzicom. Najpierw moja mama, reakcja dość powściągliwa, ale chyba się cieszy, potem mama J., ona cieszy się bardzo, jest mi bardzo miło, wiem, że będzie dobrze. Mówi, że w takim razie Wigilię w tym roku robi u siebie, muszę przecież poznać całą rodzinę.
02 grudnia, piątek. Dostaję od mamy adres przychodni przyszpitalnej na Żelaznej. Dowiedziała się, że prowadzą program dla kobiet w ciąży, przyjmują bezpłatnie, wykonują wszystkie badania. Mówi, że skoro są plamienia, tym bardziej powinnam skonsultować się z innym lekarzem. Zapisuję się na poniedziałek.
05 grudnia. Pojechałam z mamą, J. był w pracy. Najpierw rejestracja, potem wizyta u położnej (wywiad, ważenie, mierzenie ciśnienia), następnie idę na USG. Boję się trochę, cały czas plamię, nie wiem co usłyszę. Dowiaduję się, że wszystko jest w porządku, że Dzieciątko ma 2,9 mm (jakież maleństwo), że jego serduszko bije z prędkością 130 uderzeń na minutę – jaka ulga. Z wynikiem idę do gabinetu lekarskiego, lekarz mnie bada, czyta wynik badania, uspokaja, przepisuje te same leki i zwiększoną ilość kwasu foliowego, mówi, żebym "polegiwała", nie przemęczała się, a wszystko będzie dobrze. Dostaję jeszcze skierowanie na badania krwi i moczu.
Wracam, miałam jechać do domu, ale jadę do J. do pracy, muszę mu powiedzieć o tym 3-milimetrowym Maleństwie. Spotykam też jego mamę, cieszy się, to widać, wychodzi na chwilę, wraca z sokiem marchewkowym, który każe wypić, bo teraz muszę się zdrowo odżywiać. Wracam do domu, zadowolona i spokojna.
19 grudnia, poniedziałek. Idę wieczorem do łazienki, stwierdzam z przerażeniem, że cała zalałam się krwią, dzwonię do J., płaczę, mówię, że muszę jechać do szpitala, o nic nie pyta zaraz będzie.
Jesteśmy na izbie przyjęć szpitala praskiego, było najbliżej. Sympatyczna pani doktor stwierdza z przerażeniem, że krwawienie jest ogromne, robi USG, mówi: "krwiak", dodaje, że nie wie, czy uda się utrzymać ciążę, pyta czy zostanę. Pewnie, że zostanę, jeśli jest taka potrzeba, nie będę dyskutowała.
Przyjmują mnie na oddział, jeszcze tego samego dnia robią podstawowe badania, dostaję dodatkowo leki rozkurczowe, magnez, jeszcze większą dawkę kwasu foliowego i zastrzyki, każą leżeć, wstawać tylko do łazienki. Leżę z młodszą troszkę dziewczyną z podobnym problemem, też we wczesnej ciąży, ma bliźniaki.
Następnego dnia mówią, że na święta prawdopodobnie wyjdę, w piątek, albo w samą wigilię, w sobotę.
22 grudnia, czwartek. Kontrolne USG, krwiak się powiększył, Dzieciątko ma 1,74 cm, krwiak 17x8 mm, dowiaduję się, że nie wyjdę na święta. Trochę płaczu, ale jakoś przyjęłam tę wiadomość.
24 grudnia, sobota, 05.30 rano. Budzę się w szpitalnym łóżku, jestem sama w sali, moja koleżanka w piątek wyszła do domu. Czuję, że leżę na mokre pościeli, idę do łazienki, widzę mnóstwo krwi. Budzę położną, każe wracać do łóżka, przychodzi, ogląda krew i każe leżeć. Czekam, co mam zrobić? Mijają godziny, a ja nadal sama. Krwawienie jest już znacznie mniejsze. Momentami chcę krzyczeć, że żądam, aby obejrzał mnie lekarz, ale stwierdzam, że personel musi wiedzieć co robi, widocznie nie ma zagrożenia – tak to sobie tłumaczę.
Trochę po 10.00 obchód, ta sama sympatyczna lekarka, która mnie przyjmowała, zabiera mnie na USG i pokazuje bijące serduszko – jaka ulga. Dziecko ma 2,07 cm, krwiak 2,84, widocznie pękł, skoro tak bardzo krwawiłam. Mówi, że za dużo chodzę – ale ja przecież chodzę, zgodnie z zaleceniem, tylko do łazienki. Wracam do łóżka. Pewnie znów płakałam, już nie pamiętam, zbyt dużo było tych łez i tego lęku.
Święta w szpitalu, przychodzi J. z wigilijną kolacją – ryba po grecku, karp w galarecie, jajeczko i jeszcze kilka dań. Spędzamy ten wieczór razem, jest ze mną przez prawie całe święta. Mimo że łóżko obok nadal jest puste, czas szybko mi płynie, cały czas ktoś u mnie jest, J. przychodzi ze świątecznym jedzeniem, koleżanka przyniosła małą choinkę i pierniki, mama telewizor, żeby mi się nie nudziło.
27 grudnia, wtorek. Przychodzi trzydziestoparoletnia kobieta na planowy zabieg, ma już widoczny brzuszek, leży od kilku tygodni. Wypisali ją już w czwartek, ale miło spędziłyśmy czas.
30 grudnia. Przychodzi do mojej sali młoda dziewczyna, też plamienia, leżymy razem. Trochę roztrzepana, ale dzięki temu czas szybciej płynie i będę miała z kim spędzić sylwestra.
31 grudnia, sobota. Jest J., jest bezalkoholowy szampan dla dzieci o smaku egzotycznym, jest jedzonko. J. wychodzi chyba ok. 21.00, bo zaczynają wyganiać (normalnie odwiedziny są do 18.00). Dotrwałyśmy z moją współtowarzyską do północy, dzwoni J., płaczę, nie tak sobie wyobrażałam witanie Nowego Roku...
2006
03 stycznia, wtorek. Wychodzę do domu, nadal mam leżeć. Trochę się boję, nie wiem co robić, gdyby nagle coś złego zaczęło się dziać. Po drodze jedziemy jeszcze z J. do mojego lekarza z rejonu po zlecenie, żeby pielęgniarka z zastrzykami przychodziła do domu, nie chcę chodzić do przychodni, to zbyt ryzykowne. Cały czas jest krwiak, w dodatku coraz większy, a więc do łóżka.
06 stycznia, piątek. Wizyta w przychodni na Żelaznej, chcę się dowiedzieć co powie mój lekarz prowadzący. Miałam się zapisać po tygodniu od wyjścia ze szpitala, ale dowiedziałam się telefonicznie, że idzie na urlop. Lekarz mnie uspokaja, bada, próbuje wyczuć tętno, ale nie słyszy – Dzieciątko jeszcze malutkie, może nie słyszeć, wysyła mnie jednak na USG. Nie ma większych zmian: krwiak 40x21 mm (troszkę mniejszy niż przy wypisie ze szpitala), Dzieciątko ma się dobrze. Mam się pojawić na wizycie kontrolnej za 2-3 tygodnie, zalecenia się nie zmieniają.
Boję się, podświadomie uruchamiam mechanizm obronny, staram się nie przywiązywać do Dzieciątka, nie wiem co będzie, ale jednocześnie wierzę, że będzie dobrze, mam na to żywy dowód. Moja znajoma chwilę wcześniej miała dokładnie ten sam problem. Leżała 2 tygodnie w szpitalu i 2 w domu, krwiak się wchłonął, już czuje ruchy dziecka, wszystko jest w porządku.
12 stycznia, czwartek. Kontrolne USG, idę prywatnie, bo chcę nagrać Dzieciątko na kasetę. Widzę jak macha rączkami, lekarz żartobliwie mówi, że to do mnie, że pokazuje mamie, że nic mu nie grozi. Moje Dziecko się rusza, teraz widzę je bardzo dokładnie: rączki, główka, lekarz pokazuje mi nawet paluszki. Stwierdza, że krwiaka nie ma, jest tylko miejsce po nim, że wszystko wraca do normy, że nie muszę leżeć plackiem, a nawet powinnam troszkę pochodzić, bo te resztki umiejscowione są w takim miejscu, że dziecku nie zagrażają, a w pozycji stojącej łatwiej wydostaną się na zewnątrz.
Wracam szczęśliwa do domu. Oglądam kilka razy nagranie z USG, potem jeszcze z J., pokazuję też mamie i siostrze. Troszkę kręcę się po mieszkaniu, zgodnie z zaleceniem.
16 stycznia, poniedziałek. To tylko 4 dni od dobrej wiadomości przy badanu USG, dostaję jednak silniejszego krwawienia, nie chcę czekać, jadę na izbę przyjęć na Żelazną. Przyjmuje mnie sympatyczny lekarz i znów uspokaja. Z Dzieciątkiem nic złego się nie dzieje, ale krwiak jest, jego średnica wynosi 28mm. Pytam jak to możliwe, przecież kilka dni temu już go nie było. Podobno mógł się odnowić, mam leżeć – nic nowego, zalecenie kontroli za 7-10 dni. Zapisuję się na 25 stycznia, mojego lekarza nie będzie, pójdę do innego.
19 stycznia, czwartek. Znowu izba przyjęć, bo znowu silniejsze krwawienie, nie znam się, więc nie wiem co robić w takim przypadku. Diagnoza ta sama – krwiak pozakosmówkowy, Dzieciątko prawidłowo się rozwija. Pani dr mów, że lepiej przyjechać niepotrzebnie niż coś przeoczyć. Stwierdza, że w szpitalu nie pomogą bardziej niż w domu, zalecenia – takie same.
25 stycznia, środa. Kontrolna wizyta. Lekarka ta sama co 6 dni wcześniej w izbie przyjęć, bardzo sympatyczna. Mówi, że na kolejne USG jest za wcześnie, zapisuje mnie na poniedziałek. Słuchamy jednak jak bije serce mojego Dzieciątka, już słychać, stuka, taki miarowy, cudowny stukot, wpisuje: 140 uderzeń na minutę i mówi, że będzie trzeba jeszcze kilka tygodni poleżeć. Na koniec dodaje, że będzie dobrze, "jakby miało polecieć, już by poleciało". Trochę mnie to ostatnie zdanie poruszyło, ale radość z informacji, że jest dobrze spowodowała, że szybko o nim zapomniałam...
28 stycznia, piątek. Widzę duże skrzepy, pobolewa mnie brzuch (nigdy wcześniej tak nie było), boję się, mam złe przeczucia, w domu brat, mówię z płaczem, że chcę jechać do szpitala. Jedziemy. W izbie przyjęć bada mnie ten sam lekarz, którego już kiedyś spotkałam. Nie słyszę nic nowego, dopytuję, czy gdyby zaczęło się najgorsze, jest szansa na uratowanie Dzidziusia, odpowiada, że niestety nie. Znowu wracam do domu, godzina przyjęcia na karcie informacyjnej z izby przyjęć: 15.30.
Po powrocie zasypiam. Wieczorem przychodzi J., cały czas krwawię, więcej niż wcześniej, ze skrzepami, boli mnie brzuch, ale przecież mówiłam o tym wszystkim lekarzowi. Zaczynam mieć dreszcze, mierzę temperaturę: 38 stopni, cała się trzęsę, zwijam się z bólu. J. dzwoni na izbę przyjęć, mamy jechać.
Położne pytają czy chcę się położyć, widzą, że kulę się z bólu, nie pytają o żadne dane, mają je w komputerze, nic się przecież nie zmieniło. Trzęsę się niesamowicie, czuję skurcze. Wychodzi lekarz, ten sam, który tego dnia już mnie badał. Pyta: "Wróciła pani?", zaprasza do gabinetu. Dziwi mnie, że robi od razu USG, zawsze zaczynali od badania ginekologicznego. Słyszę: "Wody odeszły", nie dociera to do mnie, pytam: "I co?", mam nadzieję, że jakoś napłyną... Nie odpowiada, bada mnie na fotelu, każe się ubrać i usiąść. Słyszę: "Pani Magdo, będzie poronienie, musi pani zostać". Nie wierzę, nie dociera do mnie, on gdzieś dzwoni, mówi, że nie mają miejsc, żebym wyszła, on będzie szukał innego szpitala.
Mówię J., że to już koniec, on, że nie wierzy, że wody napłyną. Płaczę.
Lekarz zaprasza mnie do gabinetu. Mówi, że zrobili jakieś przemeblowanie, żebym nie musiała nigdzie jechać, przyjmą mnie. Składam kilka podpisów – zgoda na ew. zabieg, na podanie narkozy, sama nie wiem ile tego było. Lekarz nie mówi dużo, ale widać, że współczuje...
Nie mam nic do przebrania, dostaję szpitalną koszulę, szlafrok, jednorazowe kapcie. Przychodzi pielęgniarka, jedziemy z J. na górę. Jest już 21.00, ale pozwala mu na chwilę wejść.
Będę leżała z czterema kobitkami w średnim wieku, dopiero potem dowiedziałam się, że specjalnie nie położono mnie na patologii ciąży, tylko na ginekologii – żebym nie patrzyła na przyszłe szczęśliwe mamy...
Chce mi się płakać, mówię J., żeby już poszedł, nie chcę płakać przy nim, udaję, że jestem silna, zresztą, nie dociera do mnie to, co się dzieje.
Co jakiś czas czuję skurcze, ale są do wytrzymania. Położna zakłada igiełkę, pobiera krew, przynosi ligninę i plastikową torbę, żebym do niej wrzucała tę już zabrudzoną – mówi, że na ligninie łatwiej im ocenić.
Czytałam trochę leżąc w domu, także o poronieniach. Wiem, że na ligninie mogą się znaleźć tkanki mojego Dzieciątka, które trzeba zabrać do badania...
Chcę zasnąć, nie mogę. Na sali cisza, zgaszone światła, wszyscy śpią. Bardzo chce mi się pić, zabieram kubeczek, chcę pójść na korytarz, tam stoi automat z wodą. Wstaję z łóżka, dziwnie się czuję, wychodzę z sali, wchodzę jeszcze do łazienki, ale zamykam drzwi i siadam na podłodze, nie mam siły, czuję się okropnie, nie wiem jak, po prostu okropnie. Nie mogę wstać, udaje się ostatkiem sił, nie mogę zostać w łazience, nie wiadomo, kiedy mnie tam znajdą. Wychodzę, idę korytarzem i mówię, że mi słabo, że chce mi się wymiotować, osuwam się na ścianę. Położne sadzają mnie na ławce, mierzą ciśnienie, wymiotuję, mam dreszcze, ogromne bóle w podbrzuszu. Lekarka zadaje jakieś pytania, każe podać coś na uspokojenie i coś przeciwbólowego. Na wózku odwożą mnie do łóżka.
Zwijam się z bólu, budzą się pozostałe pacjentki na sali. Przyjmuję na łóżku różne pozycje, na leżąco boli najbardziej. Dostaję kroplówkę i zastrzyk (baaardzo bolesny). Położna siedzi przy mnie i głaszcze po ręku, mówi, że ten lek szybko działa, że powinno przestać boleć. Czuję okropne skurcze, nie mogę wytrzymać, płaczę.
Ból troszkę ustępuje, zaczynam bardzo krwawić, po prostu ze mnie cieknie. Położna woła lekarza, zabierają mnie na badania – szyjka się rozwiera... Słyszę, że nie ma na co czekać, że zabieg wykonają jak najszybciej, ale w tej chwili anestezjolog jest przy operacji.
Wracam do łóżka, nadal boli, położna co chwilę zmienia ligninę, a ja co chwilę krzyczę, że coś ze mnie leci. Czuję wylatujące skrzepy, ale ja nie wiem czy to skrzepy, może to moje Dziecko..., więc za każdym razem z przerażeniem mówię, że to czuję... Położna z cierpliwością za każdym razem to sprawdza, tylko skrzepy... Kilka razy zmieniano mi koszulę i pościel. Mówię, że bardzo chce mi się pić, myślę, że przed narkozą nie dadzą, ale dostaję trochę ciepłej, przegotowanej wody.
Podczas zmiany pościeli wstaję, by usiąść na wózek i widzę coś ogromnego, co wypadło ze mnie na podłogę. Przerażenie w oczach, salowa woła położną, ta stwierdza, że to tylko skrzep...
Czasami na chwilkę zasypiam, w końcu przychodzi położna, zabiera mnie na zabieg, daje wcześniej jakieś leki, podobno tak trzeba, skoro wymiotowałam. Wjeżdżam na salę zabiegową, kilka osób w ciemnozielonych fartuchach, każą się położyć, przykrywają mnie trochę, żebym nie czuła się skrępowana, przywiązują ręce i nogi, ale lekko, prawie nie czuję, wcześniej tłumaczą, że to dla mojego bezpieczeństwa. Anestezjolog przedstawiła się, podała lek, patrzę na zegarek: 2.15, niedługo "urodzi się" moje Dziecko... Ktoś podchodzi do moich nóg, patrzę z lękiem, pani tłumaczy, że na razie nic nie będzie robiła, że tylko "obłoży mnie chustami". Podają tlen, każą głęboko oddychać, pamiętam tylko dwa wdechy, zasnęłam.
O 6.00 budzę się w "swoim" łóżku, dostaję jakieś leki, mierzą mi temperaturę. Nic nie pamiętam, chcę zapytać czy wykonano zabieg, ale nie mam siły, płaczę. Przebudza się pani z łóżka obok, pyta, co mi robili. Nie chcę odpowiadać, ale wypada... "Poroniłam" – odpowiadam.
Zasypiam. Ok. 8.00 przychodzi jakaś kobieta, zabiera mnie na USG. Robi je ten sam lekarz, który mnie wczoraj przyjmował, pytam tylko, kiedy wyjdę do domu, "Dzisiaj" – odpowiada. Dzwonię do mamy – płaczę. Proszę o przywiezienie ubrania do wyjścia, J. wczoraj zabrał. Potem przychodzi lekarz – ten, który prowadził mnie w przychodni, mówi: "Nie udało się?" – tak, jakby nie wiedział... Dodaje, że nie wypuści mnie do domu, bo pomimo podania antybiotyku gorączkuję.
Nie mam siły dzwonić do domu, przez łzy i tak nic nie powiem, piszę sms'a, że nie chcę kurtki i butów, tylko piżamę.
Przyjeżdża mama z J. Wcześniej dostaję od J. sms'a z pytaniem co się dzieje, on chyba nie wierzy w to, co wczoraj powiedział lekarz. Pyta: "Co z Groszkiem???", odpowiadam: "Groszka już nie ma"...
Mama jest chwilę i zostawia nas z J. Wychodzimy na korytarz, widzę maleńkiego noworodka (brak miejsc na oddziale położniczym), potem słyszę płacz innego, nie wytrzymuję tego, J. zabiera mnie z powrotem do sali. Jestem zmęczona, J. idzie do domu, ja zasypiam, budzę się, kiedy znowu jest przy mnie.
Następnego dnia o 6.00 mają zrobić badania, jeśli będą dobre, wracam do domu. Nie chcę pokazywać łez, odwracam się do okna (dobrze, że nie mam łóżka na środku sali) i płaczę cicho w poduszkę.
W niedzielę rano ta sama pani doktor, która badała mnie kilka dni przed śmiercią mojego Dzieciątka mówi, że wyjdę do domu, żebym dzwoniła i załatwiała sobie transport. Dzwonię, a zaraz potem ona woła mnie do gabinetu i mówi, że badania złe, że jakiś wskaźnik, który powinien się zmniejszać gwałtownie wzrósł, że nie może mnie wypisać. Pytam, czy istnieje zagrożenie mojego życia. Mówi, że nie, że jeśli bardzo chcę, mogę się wypisać na własne żądanie, żebym kierowała się przede wszystkim swoim samopoczuciem. Wypisuję się, myślę naiwnie, że wyjdę ze szpitala i rzucę się w wir pracy, nie będę miała siły i czasu myśleć. Słyszę, że mam przez ok. tydzień leżeć...
Wracam do domu, jestem tu już 5 dni, w międzyczasie byłam u lekarza z rejonu po skierowanie na zalecone badania. Nie byłam w stanie nic powiedzieć, położyłam mu wypis na biurku, zapytał jak się czuje, z zaciśniętymi zębami powiedziałam, że dobrze. Spojrzał, mówi, że nie wyglądam najlepiej, rozpłakałam się, niewiele mówił, widziałam zdenerwowanie na jego twarzy, współczucie, milczał – czasami milczenie jest złotem – przekonałam się o tym...
Wczoraj poszłam oddać krew. Spotkałam pielęgniarkę, która przychodziła do domu na zastrzyki, kiedy leżałam. Spojrzała i pyta: "I co? Poleciało?" – to dlatego uważam, że czasami milczenie jest złotem... Dla niej – "poleciało", dla mnie – umarło moje Dziecko...
4 dni temu, kiedy pojechałam po zaświadczenie potrzebne do pochowania Dzieciątka dowiedziałam się, że nie było Groszkiem, mieliśmy Fasolkę... – Dominika? Nie potrafię inaczej o Niej myśleć, J. chciał mieć Dominika albo Dominikę, tak ją w myślach nazywam. Jeśli kiedyś urodzę dziewczynkę, nie chcę dać jej na imię Dominika, bo nie chcę mieć dwóch córek o tym samym imieniu, jedną już mam...
Chciałam, żeby było jak najkrócej, naprawdę. Wyszło tego dużo, a i tak w głowie siedzi mi mnóstwo spraw, które pominęłam. Teraz walczę, walczę o to, co mnie i mojemu Dziecku się zgodnie z prawem należy, walczę z biurokratyczną machiną, ale wygram tę walkę – nie dla siebie, dla Niej, ale to już oddzielna historia, historia, którą napiszę, kiedy ten koszmar się skończy.
Kocham Cię Córeczko i nigdy o Tobie nie zapomnę – Mama
: 04 cze 2007 12:06
autor: Monek
Nie wiem czy informacje na temat warunkow i traktowania nas w szpitalach i klinikach sa jeszcze przydatne. Watek powstal dawno temu i byc moze juz spelnil swoja role. Niemniej jednak i tak chcialabym bardzo podziekowac zalozycielce - Wuchowa, bardzo mi zaimponowalas zaangazowaniem, konsekwencja i ogromem wlozonej pracy. Jesli chociazby jeden tylko lekarz czy tylko jedna pielegniarka zmienili swoje podejscie i postepowanie, to naprawde bylo warto! Chyle czola i dziekuje.
Moja historia moze byc nieco nieprzystajaca do polskich warunkow. Od wielu lat mieszkam poza Polska, gdzie w 95% korzysta sie z prywatnej sluzby zdrowia w ramach prywantego ubezpieczenia medycznego oferowanego przez pracodawce. Tak tez jest i w moim przypadku. Nie wiem czy to ma wplyw, albo jak duzy ma to wplyw na jakosc uslug medycznych, ale nie na tym chcialabym sie skoncentrowac, a na "czynniku ludzkim" - zgodnie z tematem.
Moja ciaza byla dla nas najpiekniejsza niespodzianka i prawdziwym cudem. Za nami trzy lata intensywnych staran, dwie inseminacje, jeden program IVF - nieudane. O ponad roku probowalam przygotowac sie do kriotransferu, ale jakos nigdy do niego nie moglo dojsc, zawsze cos stawalo na przeszkodzie: fatalne endo, po drodze operacja tarczycy, potem fatalne wyniki hormonow. A ja chcialam dac jak najwieksze szanse moim dzieciom i postanowilam czekac... Test ciazowy zrobilam w dniu spodziewanej miesiaczki tylko dlatego, ze mialam w domu test, ktory przeterminowal sie dwa miesiace wczesniej. I tak do wyrzucenia - pomyslalam. Dwie krechy! Bylismy tacy szczesliwi! Ja czulam sie jak balonik wypelniony helem, po prostu unosilam sie nad ziemia! Co chwila zalewalam sie lzami. Lzami wzruszenia i szczescia, bo to, co nas spotkalo bylo takie piekne! Stan euforii trwal kilka dni, a potem przylazl ten okropny, przytlaczajacy lek... Ciagle mialam poczucie spadajacego progesteronu. Nie potrafie tego wytlumaczyc, ale tak wlasnie bylo. Ciaza byla pelna zawirowan: dziwnie przyrastajaca beta, ciaza mlodsza niz wskazywalby na to dzien ostatniej miesiaczki, endokrynolog krecacy nosem na wyniki, ale mimo tych wszystkich przeciwnosci doczekalam sie najszczesliwszego dnia mojego zycia - uslyszalam serduszko mojego dziecka! Ten etap mojego zycia mozecie poznac czytajac mojego bocianowego bloga, opisze to, czego tam nie ma...
Trafilam do lekarza z jakimis dziwnymi uplawami. Podobno w ciazy to dosyc czeste. To co mnie zaniepokoilo to ich kolor. Wydawalo mi sie, ze sa czasami rozowe. Tak sie zlozylo, ze mielismy wtedy gosci. Moj maz pojechal z nimi na wycieczke do czesci okupowanej. Ja zostalam. Chuchalam i dmuchalam na nasze malenstwo i doszlam do wniosku, ze calodniowa wycieczka w upale nie jest najlepszym pomyslem. To byl ten jedyny raz w czasie calej ciazy, kiedy trafilam do lekarza sama... Zawsze byl ze mna moj maz, zawsze obecny przy wszystkich badaniach, zawsze tuz obok... W Waszych opowiesciach czesto przewija sie to, ze Wasi mezowie nie sa mile widziani przez lekarzy w gabinetach podczas badan. Tutaj jest to zawsze decyzja pacjentki i jej partnera. Lekarz nie moze odmowic, jesli nie przemawiaja za tym wzgledy medyczne. Lekarz sie nawet zdziwil, ze jestem sama. Moze cos przeczuwal? Widzialam na monitorze, ze brakuje tego pulsujacego punkciku, widzialam, ale mialam nadzieje. Lekarz jeszcze o niczym nie przesadzal, poprosil, zebym skorzystala z toalety, bo moze pecherz przeszkadza. Uczepilam sie tej mysli z calych sil! Kiedys juz tak przeciez bylo. Wrocilam na fotel, lekarz ponownie rozpoczal badanie. Powoli do mnie docieralo to, co widze... Widzialam, jak lekarz probowal szukac serduszka, jak zmienial rozne funkcje w aparacie, jak sie staral... Na prozno... Rzeczywistosc nie chciala sie zmienic. Zwracajac sie do mnie po imieniu, powiedzial, ze ma zle wiadomosci, ze nie moze znalezc akcji serca dziecka. Mialam taka nadzieje, ze tego nie powie! Ale powiedzial. Zapytal tez czy rozmumiem, co to znaczy. Rozumialam, pokiwalam tylko glowa i rozbeczalam sie. Nic nie powiedzial, uscisnal tylko moja reke, podal chusteczki. Poszlam sie ubrac. Mialam jeszcze porozmawiac z lekarzem w jego gabinecie. Wyszlam z przebieralni, czekala na mnie pielegniarka (moja ulubiona zreszta), po prostu mnie przytulila, a ja moglam sie wyplakac na jej ramieniu. Pamietam, ze gladzila mnie po wlosach, nic nie mowila, nie ponaglala, po prostu byla i przytulala. To byl 9t2d. Wg lekarza malenstwo nie zylo od tygodnia. Poszlam do gabinetu na rozmowe. Lekarz staral sie byc bardzo taktowny, ale co z tego? Jego slowa i tak ranily jak noze. Powiedzial, ze jego zdaniem bezpieczniej dla mnie bedzie zdecydowac sie na zabieg lyzeczkowania, ze nie musze podejmowac decyzji juz teraz, ze moge dac sobie kilka dni, zeby fakty do mnie dotarly i zebym mogla je zaakceptowac. Zaakceptowac? Czy to w ogole mozliwe? Nie chcialam sie za wszelka cene zgodzic na zabieg, mialam nadzieje, ze lekarz sie pomylil, ze moje dziecko jeszcze raz zaskoczy caly swiat. Zabieg wydawal mi sie taki ostateczny i nieodwracalny, a ja ciagle liczylam na cud. Kolejny cud, ktory nie nastapil. Bylam bardzo rozstrzesiona, jak sie okazalo recepcjonistka probowala skontaktowac sie z moim mezem (co bylo niemozliwe, bo nasze telefony nie dzialaja w czesci okupowanej). Lekarz proponowal, zebym zostala u nich, ze moze dadza mi cos na uspokojenie, ale ja za wszelka cene chcialam byc w domu! Chcieli wezwac taksowke, ale ja czulam, ze nie moge spedzic w tym miejscu ani sekundy dluzej. Prawie ucieklam. Wsiadlam do samochodu i sily mnie opuscisly totalnie. To byl wtorek. W czwartek moj maz skontaktowal sie z lekarzem. Ja bym chyba nigdy tego nie zrobila. Umowil nas na piatek po poludniu na wizyte, zeby jeszcze raz porozmawiac o tym co dalej. Bilam sie z myslami. Nie chcialam decydowac sie na zabieg, a z drugiej strony bardzo sie balam ryzyka infekcji. Natura po raz kolejny podjela decyzje za mnie. W piatek od rana mialam biegunke i wymioty. Naiwnie interpretowalam to jako objawy ciazowe. Jeszcze przed planowana wizyta u lekarza urodzilam moje malenstwo. Duzo za wczesnie, nie tak mialo byc! Bol byl potworny i kiedy trwal, nie marzylam o niczym innym jak tylko o tym, zeby juz sie skonczyl. A kiedy sie skonczyl, a w zaglebieniu mojej dloni spalo moje dziecko, mialam ochote walic glowa w umywalke. Mysle, ze dopiero wtedy dotarla do mnie nieodwracalnosc tego, co sie stalo. Ciagle mam pod powiekami jeden tylko obraz, ale z drugiej strony ciesze sie, ze mialam okazje pozegnac sie z moim malym skarbem.
Pojechalismy do kliniki troche przed czasem naszej umowionej wizyty. Recepcjonistka od progu zapytala czy czegos potrzebuje. Ja potrzebowalam tylko intymnosci. Nie wyobrazalam sobie siedziec, czekac i plakac w obecnosci innych ludzi, czesto ciezarnych kobiet. Recepcjonistka zaprowadzila nas do osobnego pokoju. Przyszla pielegniarka. Przeprosila, ze bedzie musiala zadac mi kilka pytan, ktore nie beda przyjemne, ze bedzie musiala zobaczyc moja podpaske, co moze byc dla mnie krepujace. Chciala zabrac dzidziusia, ktory przyjechal z nami. Nie zgodzilam sie, zaakceptowala to bez dyskusji, nie usilowala przekonywac. Za chwile przyszedl lekarz i zaprosil nas do gabinetu. Nie musielismy czekac na swoja kolej. Zrobil usg. Macica byla pusta.... Pozostaly tylko nieliczne skrzepy, ktore mialy sie wydalic w czasie krwawienia, ktore trwalo. Moj maz byl przy mnie caly czas. Nie byl wcale zbedny zdaniem personelu, wrecz przeciwnie, byl bardzo potrzebny i to co sie dzialo dotyczylo go w rownym stopniu, co mnie. Pozniej lekarz wytlumaczyl, co sie stalo, co sie jeszcze moze stac, co powinno mnie niepokoic i kiedy bezwzdlednie powinnam sie do niego zglosic. Powiedzial, ze to co sie stalo, nie bylo moja wina, ze nic nie moglam zrobic, zeby temu zapobiec, zebym dbala teraz o siebie i dala sobie czas na zalobe. Powiedzial tez, ze jego zdaniem jako lekarza fakt, ze zaszlam w ciaze rokuje bardzo pozytywnie na przyszlosc, ze moze nie podobac mi sie to, co uslusze, ale ze przyjdzie moment, kiedy sie zaczne nad tym zastanawiac, wiec juz teraz chce mi powiedziec, dla niego jako lekarza lepiej miec pacjentke z taka przeszloscia jak moja, niz pacjentke, ktora nie ma zadnej przeszlosci.
Czy bylo po ludzku? Bylo. Ale to nie zmienia faktu, ze nienawidzilam tych ludzi z calego serca!
Ktos moglby pomyslec, ze prywatna klinika i kasa jednak maja znaczenie. Moze, ale moj lekarz nie wzial od nas pieniedzy. Powiedzial tylko, ze jeszcze nadejda dla nas lepsze dni, zebysmy o tym nie zapominali.
No coz, przyznam szczerze, ze trudno jest mi o tym pamietac. W glowie mam tylko jedna mysl: ze juz nigdy nikt i nic nie zmieni tego, ze to co nas spotkalo rzeczywiscie zaistnialo. Na dzien dzisiejszy nie znajduje zadnego powodu, zeby wstac rano z lozka...