PORONIENIE PO LUDZKU

Archiwum forum "Poronienia"

Moderatorzy: Moderatorzy, Moderatorzy grupa wdrożeniowa

Zablokowany
Awatar użytkownika
liam
Posty: 78
Rejestracja: 04 sty 2005 01:00

być

Post autor: liam »

Podziwiam waszą miłość i siłę.
Szukałam na Bocianie kogoś kto nie boi się prawdy i dziecko nazwie dzieckiem, człowiekiem, a nie zarodkiem, mrozaczkiem, eskimoskiem.
I tu u Was nareszcie znalazłam.
Ania0905
Posty: 6
Rejestracja: 05 mar 2005 01:00

pożegnanie z Fasolką

Post autor: Ania0905 »

Kilka dni temu trafiłam na tę stronę, niestety po drugim poronieniu :(
Chciałabym tez opisac swoje historie. Za każdym razem przeżywałam to inaczej, inny był szpital, lekarz no i moja wiedza o poronieniu.
Pierwsza ciaza - prawie 5 lat temu, planowana. Cieszylismy sie jak dzieci, od razu pochwalilismy rodzicom, znajomym. Starsza pani doktor ze Stolarskiej (nazwiska nie pamietam i chyba nie warto), potwierdzila ciaze, nie przepisala zadnych witaminek ani nie zlecila zadnych badan, nic. A ja czulam sie wspaniale, mialam lekkie mdlosci, w pracy harowalam, jezdzilam na delegacje, ranne pociagi, itp. W 11 tygodniu zaczelam lekko krwawic, troche mnie to zaniepokoilo zadzwonilam do lekarki powiedziala zeby sie nie denerwowac, ze tak moze byc i za tydzien przyjsc na wizyte do gabinetu. No i po 2 dniach, dokladnie pamietam w piatek w nocy dostalam ostrych boli podbrzusza, czulam ze cos sie dzieje nie tak. Doszlam do lazienki i tam wszystko ze mnie chlusnelo. Tego wspomnienia nie zapomne nigdy. Nie moglam sie ruszyc bo calyczas mocno krwawilam, cala sie trzeslam. Przez drzwi lazienki poprosilam meża zeby zadzwonil na pogotowie. Lekarz z pogodtowia - byl ludzki, wysluchal i cala droge pocieszal, ze moze moze jeszcze uda sie uratowac zebym sie nie martiwla. Trafilismy na dyzur do szpitala Narutowicza - byla juz prawie polnoc. Na izbie przyjec koszmar wypelniania dokumentow, opryskliwa kobieta, wyraznie nie zadowolona ze przerwalismy jej spokoj, na szczescie mogl przy mnie byc maz, ja sie tak rozkleilam ze nic nie moglam z siebie wydusic. Potem bylo USG, lekarz byl delikatny, maz mogl byc przy badaniu. Pamietam ze lekarz powiedzial ze "Nic juz nie zostalo" ale trzeba zrobic zabieg zeby oczyscic resztki. Byl problem ze znalezieniem o tej porze anestezjologa, po jakims czasie znalazla sie mloda kobieta. Nie zapomne zarcikow opowiadanych miedzy soba na korytarzu i na sali przed zabiegiem, zero zrozumienia, wspólczucia. Wprowadzono mnie na sale zabiegowa, kazano przy wszystkich sie rozebrac, nic mi nie tlumaczono co bedzie. Bylam tak zbolala od srodka ze wlascie polecenia wykonywalam na komende. Potem przeplakalam cala noc w poduszke. Bylam na 8-o osobowej sali, ktos chrapal, ale najgorsze bylo rano. Przyjechaly noworodki do szczesliwych mam na karmienie. Myslalam ze zwariuje! Teraz to mysle ze bylam po prostu w szoku po poporonieniu, nikt mi nic nie tlumaczyl, zauwazylam rano ze nadal starsznie krwawie, nie mialam ze soba podpasek, musialam poprosic pielegniarke o lignine, co nie bylo latwe bo patrzec na te szczesliwe, karmiace mamy nie bylam w stanie spokojnie powiedziec slowa. W koncu kiedy przyjechal maz jemu udalo sie cos dowiedziec, mnie podano cos chyba na uspokojenie, bo przestalam sie po tym trzasc. Musialam przelezec tam jeszce caly dzien, bo bylam strasznie slaba, stracilam duzo krwi a mam problemy z krzepliwoscia. Dostalam antybiotyk pare dni L4 i uraz do konca zycia do szpitala Narutowicza. Po wyniki badania histo-pato zglosilam sie po pol roku, jak juz czas troche zagoil rany.
Potem zmienilam lekarza i po poltora roku od tamtego czasu udalo mi sie urodzic zdrowa córeczke - nasz mały Skarb.
No i ostatnio znowu zapragnelismy maluszka. Wszystkie badania byly OK, ale niestety w 7 tc dostalam grypy, po 3 dniach goraczki i zaczelam plamic. Odrazu pojechalismy na USG Na Kopernika, akurat moj lekarz mial dyżur. Wszytsko bylo OK, dostalam leki na podtrzymanie i zalecenie lezenia. Po tygodniu umowilam sie na kontrole do gabinetu, no i przy USG juz po minie lekarza widzialam ze cos jest nie tak - serduszko juz nie bilo :( Poprosil zeby nastepnego dnia pzryjechac na Klinike to sprawdzimy na lepszym sprzecie. To badanie na prosbe mojego gina wykonal inny lekarz, tez spec od patologi ciazy. Niestety potwierdził poprzednia diagnoze. Obydwaj w czasie badania byli OK, okazywali współczucie i zrozumienie. Maluszek najprwdopodobniej juz niezył od kilku dni. Zabieg mialam na nastepny dzien - tym razem chyba bylo po ludzku ale domyslam sie ze to raczej zasluga mojego lekarza. Dzieki niemu nie znalazlam sie stadardowo na patologi ciazy, po zabiegu lezalam na oddziale z kobietami po roznych zabiegach ginekologicznych, pielegniarki i lekarze na obchodzie po zagladnieciu w moja karte robili wspolczujace miny. Wyszlam na drugi dzien. Tym razem ja tez inaczej to przezylam. Mam to szczescie ze udalo mi sie urodzic jedno Słoneczko i mam nadziej ze to kolejne poronienie i zabieg nie przekreslaja szansy na jeszcze jedna Kruszynke.
Mysle ze moja historia jest jedna z wielu, niektore z Was naprawde przezyły horrory, bardzo, bardzo Wam wspolczuje.
Dlatego zdecydowanie popieram podjęta przez Was akcje "Ronic po ludzku", głęboko wierze ze dzieki niej moze sie cos uda zmienic.
Mama Natalki (05.2002) i dwóch Aniołków
Awatar użytkownika
joanna111
Posty: 276
Rejestracja: 03 kwie 2005 00:00

Post autor: joanna111 »

Ja też chciałabym podzielić sie moja historią.
Nie planowaliśmy tego dziecka, ale gdy na teście zobaczyłam dwie kreseczki byłam bardzo szczęśliwa; mój mężulek zresztą też.
Pojechalismy na wizyte do lekarza i ten potwierdził ciążę. Mówił, że wszystko jest w porzadku. Byliśmy tacy szczęsliwi. Jeszcze tego samego dnia objechalismy rodzinę z radosną nowiną.
Na następnej wizycie jednak lekarz powiadomił nas, że moze to być pusty pęcherzyk ciążowy i ta diagnoza potwierdziła sie na kolejnej wizycie.
Dał skierowanie do szpitala na zabieg. Nie mogłam w to uwierzyć. Cały czas płakałam. Gdy pojechaliśmy do szpitala w zasadzie samo przyjęcie trwało 3 godziny. Mąż był cały czas przy mnie, więc chyba dzięki temu się jakoś trzymałam. Dodam tylko, że nie krwawiłam i nie miałam żadnych bóli, więc to długie oczekiwanie jakoś przeżyłam. Następnie lekarz kazał mi iść na USG. I tutaj spotkało mnie przykre doświadczenie. W pokoju było kilku lekarzy i pielęgniarek. Ten który mi robił usg mówił pielęgniarce co ma pisać, a reszta w najlepsze pochłonięta była dyskusją na temat jakiejś wycieczki. Chichotali sobie przy tym jakby wszystko było w porządku. Po skończonym badaniu kazał iść dalej czekać. No i spędziłam kolejną godzinę w oczekiwaniu na anestezjologa.
No i po tym oczekiwaniu pielęgniarka zawołała mnie do siebie, coś tam jeszcze uzupełniła i powiedziała, że zaprowadzi mnie pod gabinet zabiegowy. Mój mąż już ze mna nie mógł iść.
Ta droga na przejście była chyba najgorszą jaka pokonywałam w swoim życiu. Czułam sie tak jak gdybym szła na egzekucję swojego maleństwa. Mimo, iż wiedziałam, że jest to pusty pęcherzyk trudno było mi się z tym pogodzić. Po drodze przechodziłyśmy koło pokoju gdzie robia usg, a tam ciężarne oczekujące na obejrzenie swojego maleństwa. Na ten widok poprostu wybuchłam płaczem. Gdy weszłam do gabinetu cały czas płakałam. Nikt mnie nie pocieszał, ale dla mnie to chyba lepiej, bo jeszcze bardziej bym sie rozkleiła. Z ostatnich chwil ciąży pamietam zakładana na twarz maskę. Ocknęłam się jak mąż wycierał mi łzy.
...już było po.
Mąż mówił, że jak jechałam na łóżku(byłam jeszcze w narkozie) to cały czas płakałam. Później mąż mogłbyć przy mnie. Po ok 2-3 godzinach fizycznie czułam sie już dobrze. dostałam tylko jakiś lek na uspokojenie. Na sali leżała kobieta w 38 tc i jak przynieśli jej urządzenie do słuchania pracy serca dziecka wyszliśmy z pokoju( już mogłam chodzić).
Od pielęgniarek nie usłyszałam żadnego slowa w stylu "nie pierwsza, nie ostatnia". Przychodziły, pytały czy czegoś mi nie potrzeba. Nie pocieszały, ale to dobrze. bo pocieszenie nie było mi wtedy potrzebne. Podsłyszałam nawet jak mówiły, że to nie tak, żeby w jednym pokoju leżała kobieta po poronieniu z ciężarną. Nie winię więc ich, że musiałam leżeć w tym pokoju bo w końcu nie one są winne, że brak jest miejsc.
Pomijając długie czekanie na zabieg i dyskusje lekarzy mogę chyba powiedzieć, że poroniłam po ludzku, ale wiem jedno; nie życze najgorszemu wrogowi znaleźć się w takiej sytuacji.
Awatar użytkownika
Nusia
Posty: 40
Rejestracja: 06 lut 2004 01:00

Post autor: Nusia »

Już pisałam w tym wątku... Niestety znowu mnie to spotkało, trzeci raz straciłam szansę na macierzyństwo. Pobyt w szpitalu był kolejnym koszmarem.
Bardzo proszę o przysłanie materiałów, muszę porozmawiać z moim ginem i chciałabym mieć jakieś materiały które pomogły by mi rozpocząć rozmowę. Boję się że podejdę do tego zbyt emocjonalnie i potrzebuję się trochę zdystansować mając ściągę pójdzie mi lepiej. Nie chcę aby lekarz traktował moich słów jak indywidualnych odczuć.
W szpitalu w którym miałam zabieg szkolą się studenci i przyszłe położne, myślę że powinni jak najszybciej dowiedzieć się jak należy się zachować podczas pobytu kobiet roniących.
Brakuje mi słów aby powiedzieć co czuję, ale to chyba upokorzenie. Podczas badania USG młoda lekarka zapytała mnie czy ja w ogóle miałam pozytywny test ciążowy!!! Mówię jej ze ciąża się nie rozwijała miałam kilkakrotnie robione USG i w ciąży na pewno byłam. Oczywiście brak informacji dla mnie o tym co widzi na USG!!! Więc ja mówię czyli resztki po poronieniu tak? - Brak odpowiedzi. Podczas badania cały czas rozmawiała z innym lekarzem jakby mnie tam w ogóle nie było. Pukanie do drzwi, niby jakieś rolety a ja leżę na przeciw w pozycji wiadomo jakiej, drzwi się otwierają na korytarzu pełno ludzi, wchodzi mój lekarz i tylko dlatego jakoś to zniosłam. Wstaje z leżanki krew płynie mi po nogach oni rozmawiają ja chyba jestem duchem?! Stoję tak, zastanawiam się jak mam się ubrać przecież jestem cała we krwi. Czekam chwilę może zwrócą się w moją stronę coś powiedzą. Mimo wcześniejszej wiedzy to dla mnie przecież ostateczny wyrok, już wiem że mojego dzidziusia nie ma. Po jakiejś chwili odzywam się mówię, że nie mogę się ubrać jestem do kolan z krwi. Jak przejdę przez korytarz pełen ludzi. Proszę o ligninę... reaguje mój lekarz, bardzo szybko, chyba po wyrazie mojej twarzy zrozumiał o co chodzi...
Czekam na zabieg staram się nie płakać, obok mnie jest mój mąż widzę jak cierpi, nie chcę pogarszać sytuacji, mówię mu że będę dzielna.
Zabieg. Wchodzę do zabiegowego 8 osób, lekarz, trzech studentów, anestezjolog, pielęgniarki. Anestezjolog opowiada lekarzowi dowcipy... "z znasz ten?"... , nie zwraca na mnie uwagi... Mówię mu że źle zniosłam ostatnie znieczulenie, nie reaguje, mówię że wymiotowałam podczas zabiegu, nie mogłam się dobudzić, że lekarze byli zaniepokojeni biegali, stali nad łóżkiem. On nie reaguje, po chwili mówi i tak pani nie wie co panią czeka i się śmieje!!! Zdejmuję szlafrok oni wszyscy stoją i na mnie patrzą nie wiem gdzie położyć ubrania, patrzę na nich nikt nie reaguje po chwili pielęgniarka mówi tam jest parawan, proszę się rozebrać. Idę za parawan, cóż z tego jak paraduję zza parawanu na drugi koniec sali rozebrana. Oni wszyscy stoją patrzą na mnie, studenci sami chyba nie wiedzą gdzie skierować oczy. Wchodzę na fotel nie mogę się już opanować odwracam od nich głowę drżą mi usta, płyną łzy, których nie potrafię powstrzymać choć bardzo tego chcę. Staram się uspokoić ze wszystkich swoich sił, nie potrafię, zasypiam szczęśliwa że nie będę już świadoma tego co będzie się działo dalej.
Po zabiegu mąż został poinformowany, że dostałam relanium na uspokojenie, nie wiem co się działo chyba dostałam histerii podczas zabiegu. Nie potrafię już panować nad moimi reakcjami, myślałam że jestem silna. Może nie trzeba by było podawać relanium może jedno słowo pielęgniarki, może gdyby mnie ktoś złapał za rękę, dodał mi sił dobrym słowem. A ten anestezjolog opowiadał dowcipy, siedział wyluzowany, może ktoś powie że chciał rozładować atmosferę, ale on nie mówił tego do wszystkich ani do mnie on się zwracał do lekarza. Gdzie tu intymność, gdzie godność??? Tego tu nie było...
Jestem już w domu. Znajomi, rodzina martwią się o mnie ja chyba też, sama martwię się o siebie jak sobie z tym poradzić. To chyba jednak upokorzenie, to co czuję. Chciałabym tego nie pamiętać...
Nusia
Awatar użytkownika
Ronja
Posty: 6
Rejestracja: 06 maja 2005 00:00

Post autor: Ronja »

Witam. Dziś trafiłam na to forum w rozpaczliwej próbie wzięcia się w garść w dwa dni po łyżeczkowaniu.
Chciałam tego dziecka. Mój partner też. Niestety pewnego dnia pojawiły się bóle w dole brzucha i różowa wydzielina na wkładce. Popędziłam do lekarza, zupełnie przypadkowego, w panice. Pani doktor zbadała mnie, popatrzyła w oczy i powiedziała: nie będę pani oszukiwać, podejrzewam że to martwa ciąża, wiem, że to tragedia, ale może lepiej dowiedzieć się teraz (około 5 tyg), niż później? niech pani jedzie prosto do szpitala. Zapytała czy mam jakieś preferencje co do szpitala, czy może być ten, w którym ona pracuje. Nie znam łódzkich szpitali, mieszkam tu od niedawna,więc oczywiście zgodziłam się na jej.
I tu się zaczęło: szpital im. Madurowicza. Fatalne warunki socjalne. Ogromny przemiał - taśma skierowań i wypisów. I jednocześnie ogromna życzliwość lekarzy, pielęgniarek i personelu. Każdy, ale to absolutnie każdy lekarz wiedział, dlaczego tam jestem. Każda pielęgniarka, bez zbędnych pytań przystawała przy moim łóżku i uspokajała mnie do momentu, kiedy nie było wiadomo na 100% że ciąża jest martwa. A kiedy już (po dwóch tygodniach ciągłych, wnikliwych badań) nie było wątpliwości, że nie ma już co ratować, to widać było, że jest im po prostu przykro. Lekarze mnie przepraszali, że to tak długo trwało. Zabieg wykonany bezboleśnie, spokojnie, opieka po nim też bardzo dobra. Wiem, że na wizycie kontrolnej dowiem się wszystkiego ( trzeba poczekać na wyniki badań). Na razie dostałam kilka przykazań - oszczędzać się, odpoczywać (zwłaszcza psychicznie) oraz recepty na antybiotyk i lek przeciwgrzybiczy.
Rzeczywiście - z jednej strony brak izolacji od tych kobiet w zaawansowanych ciążach, ale z drugiej strony, paradoksalnie, trochę mi to pomogło, bo akurat trafiłam do pokoju, gdzie właśnie w takich zaawansowanych ciążach leżały dziewczyny po analogicznych do mojego przejściach. Żywe przykłady, że może być dobrze. Bardzo mnie wspierały.
Brakowało mi tylko miejsca, żeby się porządnie wypłakać.
Będzie lepiej?
Awatar użytkownika
wuchowa
Posty: 86
Rejestracja: 23 kwie 2004 00:00

Post autor: wuchowa »

Nusia - juz Ci pisalam na priv, bardzo mi przykro i to podwojnie, raz, z powodu kolejnej straty, dwa - warunkow w szpitalu. :(

Ronja - czy mozna wykorzystac Twoja historie w redagowanej wlasnie broszurce, tych pozytywnych przykladow jest tak malo. I nie wiem, czy dlatego, ze jest ich mniej, czy po prostu o tych oczywistych rzeczach wydaje sie, ze nie trzeba pisac i jak zwykle zlo, chamstwo jest bardziej widoczne, krzykliwe...

Zaczelysmy juz chodzic z ankieta i... jest roznie. Od cudownych reakcji, gdzie ordynator sam proponuje pomoc, wychodzi z wlasna inicjatywa, chce zauwazyc problem, po zupelnie chamskie odmowienie pomocy.
Powoli dochodzi tez do powstania stowarzyszenia, ktore za cel stawia sobie pomoc rodzicom po poronieniu - w ten sposob bedzie latwiej pozyskiwac fundusze, to raz, dwa - w srodowisku lekarskim, mamy nadzieje, potraktuja nas powazniej. Kto jest chetny do wlaczenia sie do pracy?

Monika - wuchowa
mama Pawła (2002),
dwóch Aniołków: (Ani III.04, Kuby VI.04)
Julii (2005), Piotra (2007) i ?
Awatar użytkownika
Petra
Posty: 348
Rejestracja: 15 wrz 2004 00:00

Post autor: Petra »

Tak długo na Ciebie czekaliśmy... Tak bardzo cieszyliśmy się, że jesteś... Tak mocno zachwycaliśmy się biciem Twojego serduszka...

Od odejścia naszego Aniołka minął już ponad miesiąc...

Weekend, wspaniałe humory, plany, marzenia. Nagle krew, panika, rozpacz... Jedyna myśl jaka przychodzi mi do głowy to zadzwonić do swojego lekarza - na pewno coś poradzi. "Proszę udać się jak najszybciej do szpitala"...

Ginekologię mam parę kroków od mojego domu, jednak decyduję się na półgodzinną podróż do szpitala, gdzie pracuje mój lekarz. Tam badanie - jeszcze dające nadzieję, że będzie dobrze. Potem usg - "niestety nie mam dla pani dobrych wiadomości - ciąża się nie rozwija". Doktor - nie znam nazwiska -dokładnie mi tłumaczy co powinno już być widoczne na usg a czego nie ma, dokładnie informuje co należy zrobić, zgadza się abym zaczekała na mojego lekarza do poniedziałku - no chyba że zacznę mocno krwawić wtedy na nic nie czekamy. Do gabinetu wchodzi mój mąż, doktor wszystko jeszcze raz powtarza, jest konkretny, stawia sprawę jasno, stara się "pocieszyć", że później byłoby gorzej. Nie daje nadziei, ale też nie nalega na szybką decyzję, pozwala czekać, proponuje relanium...

Na oddział wchodzę zalana łzami, jakieś dokumenty daję pielęgniarkom "już wszystko wiemy, zaraz Panią gdzieś ulokujemy". Prowadzą mnie do izolatki "tu będzie chyba dobrze" - było więcej niż dobrze. Pobyt sam na sam z własnymi myślami, brak dociekliwych pytań i spojrzeń współlokatorek bardzo dobrze mi zrobił. Od czasu do czasu słyszałam cudowne bicie serduszek w innych salach, wesołe rozmowy przyszłych mamuś - jak dobrze, że jestem sama.

W poniedziałek obchód - "Pani do zabiegu." To było stwierdzenie, które do mnie nie docierało. "Nie, ja jeszcze na usg i z moim dr chciałam się skonsultować" - jeszcze miałam nadzieję, że to tylko zły sen, że na następnym usg już wszystko będzie dobrze.

Po obchodzie przyszła pielęgniarka: "dr już znaleźliśmy zaraz przyjdzie i zabieg też zrobi, będzie Pani spokojniejsza". Faktycznie zrobiło mi się troszkę spokojniej.

Drugie usg - młoda lekarka smutno kiwa głową "no niestety, ciąża obumarła"

Zabieg: krótka rozmowa z anestezjologiem. Na fotel wchodzę zrezygnowana, smutna, ale jakaś taka pogodzona. Patrzę jak wbijają mi igłę, pani anestezjolog uspokaja "spokojnie, wszystko będzie dobrze". Staram się jak najdłużej być przytomna - przecież jeszcze jestem w ciąży, chcę być w takim stanie jak najdłużej, wchodzi lekarz, zasypiam.

Po zabiegu jakoś dochodzę do siebie, strasznie cieszy mnie widok męża, jestem jakoś dziwnie spokojna, nie potrafię myśleć, mam pustkę w głowie.

Obchód: starsza lekarka czyta na karcie z czym ma do czynienia. Tłumaczy, że tak z pewnością musiało się stać. Przytula mnie i mówi, że następna ciąża na pewno zakończy się pomyślnie. Jestem w szoku, że obcy lekarz jest zdolny do takiego gestu. Chyba wyglądam jak sierota - myślę sobie.

Ze szpitala wychodzę rozbita psychicznie, smutno spoglądam na odział noworodków - może tu jeszcze wrócę, ale już w innych okolicznościach...
Mój Aniołek 04.04.2005

[url=http://b1.lilypie.com/usovp2.png]Nasze szczęście[/url]
Awatar użytkownika
wiosenna
Posty: 7
Rejestracja: 17 cze 2005 00:00

Post autor: wiosenna »

Niechże i ja się dopiszę.
Jak starzy bywalcy zuważyli jestem tu nowa. Serdecznie wszystkich witam.
Zainteresował mnie ten wątek, bo mam za sobą doświadczenie poronienia.
Zdarzyło się to 10 lat temu. Do dziś jednak wspomnienia są żywe. Tego sięnie da zapomnieć.
Straciłam ciążę około 12 - 14 tygodnia jej trwania.
Stało się to w domu po kilku dniach leżenia. Wcześniej były brunatne plamienia. Brałam leki, ale nie pomogło.
Mąż zawiózł mnie do szpitala. Po przyjęciu zostałam poddana zabiegowi czyszczenia macicy. Potem leżałam w sali z dwoma kobietami w ciąży. Jedna czekała na poród, druga miała jakieś komplikacje.
To było najgorsze. Uważam, że nie powinno się umieszczać kobiet po poronieniu na jednej sali z ciężarnymi. To straszne przeżycie.
Ogólnie mogę powiedzieć, że nie byłam traktowana źle przez bersonel medyczny. Nikt też jednak mnie nie pocieszał, nie dodawał otuchy.
Po przeczytaniu wypowiedzi poprzedniczek tak sobie myślę, że im większy ośrodek, tym mniej godne traktowanie pacjenta.
Ja przebywałam w małym szpitalu, w niewielkim mieście. Nie usłyszałam żadnych poniżających komentarzy. Może dlatego właśnie, że to mały szpitalik. W takich "fabrykach" leczenia jest chyba gorzej.
Powtarzam, to wniosek po przeczytaniu poprzednich postów.
Jakie to było ciężkie przeżycie dla mnie niech będzie fakt, że na następną ciążę zdecydowałam się po siedmiu latach. W ogóle sama się dziwię, że zebrałam w końcu na odwagę. Myślałam, że nigdy to nie nastąpi.
Jak potworny strach o maleństwo towarzyszył mi w kolejnej ciąży to wiecie. Na szczęście zakończyła się ona powodzeniem.
Z całego serca życzę wszystkim kobietom, które poroniły, aby doczekały się potomstwa.
Dodam jeszcze, że kobiety takie oprócz tego, że powinny być umieszczane w oddzielnych salach, jak inni traktowane być godnie to jeszcze mogłyby mieć dostęp do psychologa, by sobie łatwiej poradzićz e stratą.
U mnie to trwało bardzo długo i myślę o tym maleństwie często i chyba tak jużzostanie. Ale też nie chcę zapomniećo tym Aniołku.
Jeszcze podejście rodziny dużo znaczu. U mnie było nie najlepiej. Zrobiono z tego sensację. Minimalizowano stratę mówiąc: "nic się nie stało".
Bardzo żałowałam, że powiedziałm w rodzinie o poronieniu. Wolałabym żeby nikt nie wiedział o tym. Ale wtedy myslałam inaczej. Czekałam na wsparcie, na pocieszenie. Nie otrzymałam tego od najbliższych - niestety. Z wyjątkiem męża.
Za to niektórzy zadawali niedyskretne pytania, nie zwracając uwagi na nic. Zadawali tym zachowaniem straszny ból. Tego też nie mogę zrozumieć: Dlaczego najbliżsi ranią najbardziej?? Może ktoś z Was to wie? Ale na pewno też to znacie.
Jestem jak najbardziej za ukazaniem się broszurki , o której wcześniej mowa. Może to coś zmieni.
Pozdrawiam.
Awatar użytkownika
magic
Posty: 35
Rejestracja: 16 lut 2005 01:00

Post autor: magic »

Witaj wiosenna,
Przykro mi, że Ciebie również to spotkało...
Jeśli chodzi o traktowanie pacjentek w dużych ośrodkach to chyba bywa różnie. Ja poroniłam 3 razy w poznańskim "molochu" i mogę powiedzieć, że było po ludzku. Dwa razy miałam zabieg, a za trzecim razem lekarz prowadzący "pozwolił" mi poronić samoistnie. I chyba tego trzeciego poronienia bałam się najbardziej - nie wiedziałam jak będzie to przebiegać (mimo że lekarz mi tłumaczył).
Szpital ten z dużą przychylnością patrzy na działania dotyczące informowania o problemie poronienia lekarzy, bliskich roniącej kobiety i jej samej. Mam nadzieję, że się do tych działań wkrótce przyłączy.

Bliscy a poronienie... Ja też mam ten problem. Moja rodzina wie tylko o pierwszej ciąży. Nie chcę pamiętać ich reakcji na wiadomość o poronieniu... Może kiedyś powiem, a może nie...

Kolejny problem to "społeczeństwo". Będąc w szpitalu kilka dni temu, na badaniach rozmawiałam z pewną kobietą o moich poronieniach. Wspomniałam, że miałam zabiegi. Po pewnej chwili zapytała czy nie żałuję tych decyzji. Ona myślała, że ja poddałam się dwukrotnie aborcji. Wytłumaczyłam, zrozumiała, ale mnie zabolało... Bardzo.
Dlatego jestem ZA akcją, którą rozpoczęła Wuchowa. Mamy prawo poronić po ludzku, liczyć na szacunek i pomoc lekarzy oraz bliskich.
Pozdrawiam,
Monika
Awatar użytkownika
renio
Posty: 4
Rejestracja: 20 kwie 2005 00:00

Post autor: renio »

Może ja wam opowiem jak przebiegł mój proces utraty mojej ukochanej dziecinki. Od prawie początku maja walczyłam o to, aby ją utrzymać. Ok. 7.05 trafiłam z bólem brzucha do szpitala w Siedlcach przy ulicy Starowiejskiej tam doznałam szoku, ponieważ lekarze i pielęgniarki ogóle się pacjentkami nie interesowali. Leżałam załamana po czasie przyszedł lekarz i wziął mnie na USG trwało może 1 minutkę- dodał: tu nic nie widzę a ja już byłam na przełomie 5/6 tyg. ciąży. Ze smutną miną wyszłam z gabinetu, dobrze, że był przy mnie mąż, bo łzy same płynęły mi po policzkach. Badanie powtórzono mi po 2 dniach i pani doktor dostrzegła pęcherzyk ciążowy bez echa zarodka :( . Pielęgniarka pocieszała mnie słowami: "JAK CHLUŚNIE DO 3 MIESIĄCA CIĄŻY TO NIC SIĘ NIE STANIE" Tego miałam już dość i wypisałam się na własne żądanie. Po tygodniu poszłam do Pani ginekolog do przychodni i tam też usłyszałam słowa: pęcherzyk spłaszczony, widzę płyn, który może oznaczać miesiączkę... Boże jak mi było ciężko, pogodziłam się z tym i na następny dzień miałam plamienie( ciemne 2- dniowe). Na następny tydzień poszłam do mojej już, ginekolorzki, ponieważ chciałam sprawdzić czy jest już po wszystkim. Moje zdziwienie było ogromne, ponieważ Pani doktor mówi: widzę ciężę :D i pokazała mi USG- poprosiłam o foto, bo byłam taka szczęśliwa. To był 7 tydzień i 2 dni a dzidzio wolniutko się rozwijało, bo było o tydzień młodsze. Byliśmy tacy szczęśliwi :D , ale to szczęście trwało tylko 2 tygodnie, bo z plamieniem trafiłam do szpitala, ale już do Wojewódzkiego przy ulicy Poniatowskiego w Siedlcach. Tam lekarze byli mili zrobili mi usg przez brzuszek, ale już po minie widziałam, że nie jest ok. Przeleżałam 4 dni i właśnie w ten 4 zrobiono mi jeszcze raz usg.Wszystko się potwierdziło moje maleństwo odeszło małe serdunio nie chciało bić. Kazali mi pójść i przyjść po tygodniu- dla mnie był to horror nie chciałam dalej tego przeżywać. Byłam z lekka bezradna, bo przecież noszenie martwego zarodka może doprowadzić do zakażenia. Na zabieg przyszłam 13.06.2005 nie krwawiłam najgorsze, że dzidzi nie żyło a jajo płodowe rosło :cry: podali mi leki i kazali leżeć ojjj jak mi było ciężko jak zaczęło mnie boleć, przed samym zabiegiem weszłam do toalety zobaczyłam, że to już KONIEC pojawiło się tyle krwi. W zabiegowym była tylko pielęgniarka, lekarz anestezjolog i jego pomocnica. Próbowali mnie pocieszać nawet troszeczkę się śmiałam. Po zabiegu tylko płakałam i wołałam gdzie moje dzieciątko. Maleństwo było przy mnie 10 tygodni i 4 dni. Oprócz tego, że była tam pielęgniarka, która sadziła nie miłe dowcipy to do reszty personelu nie mam zastrzeżeń, a tym bardziej Ordynator okazał się miłym i ciepłym człowiekiem, nie śpieszył się i nie "olewał" pacjenta. Mogę powiedzieć, że poroniłam po ludzku.
Awatar użytkownika
Mariejo
Posty: 157
Rejestracja: 20 lut 2005 01:00

Post autor: Mariejo »

Przeszlam 3 poronienia od 7 do 9 tc. Pierwsze w Hiszpanii ’91 mialam krwawienie i musiałam przejść skrobanke, było koszmarnie, duzy szpital w Geronie, cale popołudnie spędziłam pod kroplowka a wieczorem mialam zabieg, na szczescie znaleziono dla mnie specjalnie lekarke, z która mogłam porozumiewac się po francusku i w ogole personel staral się mi pomagac. Leżałam z 2 kobietami jedna w ciazy a druga miala operacje ginekologiczna. Po 2 dniach wyszlam półtora miesiąca pozniej mialam kontrole i nie wiadomo było co było powodem poronienia. Kolejne poronienie zdarzylo mi się w ’00, niestety było lato wakacje a mnie zdarzylo się trafic do nieodpowiedzialnej ginekolozki, która nie zauważyła ze jestem w ciazy, nie kazala robic ani testu ani USG, zaczela mi wypalac jakies torbiele czy cos podobnego na macicy i dala mi Furaginum bo stwierdzila jakas infekcje. Pojechałam na wakacje do Bawarii, na koniec pobytu pojechałam na wycieczke w gory i dostalam krwotoku i poroniłam kolejna ciaze. Po powrocie do kraju poszlam do owej ginekolozki, która była zdziwiona i nawet mnie nie przeprosila. W ’03 kolejna ciaza, i kolejne fiasko, zaczely się plamienia poszlam do kliniki sw Rodziny zapisano mi Duphaston i kazano lezec, nic nie pomoglo, zaczęło się krwawienie i pojechałam do kliniki, gdzie nazajutrz zrobiono mi zabieg, po południu wypisano mnie ze szpitala, pojechałam do domu ale ciagle mialam krwawienia na dodatek nastepnego dnia zaczela mi gwałtownie rosnac temperatura, wróciłam do kliniki, mój ojciec poruszyl znajomości i mialam kolejny zabieg i wszystko wróciło do normy. Dostawałam dozylnie antybiotyk. Lezalam z ciezarowkami na ostatnich nogach co nie było mile ale personel był opiekunczy i staral się mnie pocieszac ze jeszcze mam szanse itd. W ogole w malych klinikach jest sympatyczniej. Po 3 poronieniu bylam zalamana, było mi zle tracilam sens zycia wyzywalam się na bliskich. W międzyczasie znajomi namowili mnie na zorganizowanie moich urodzin, impreza była super udana, były tance wszyscy ze soba się integrowali w ogole bylo milo, były tance wszystko klapnelo. Poczulam ze mam dookoła bliskich ludzi, nikt nie wspominal o moich niedawnych problemach. Miesiąc pozniej zdecydowałam się wystawic moje wówczas 7 miesieczne koty, odnieśliśmy sukces. Po 3 poronieniu podjęłam w koncu decyzje by udac się do lekarza zajmującego się takimi przypadkami jak mój, trafilam do pani doc z Polnej i ta zlecila mi serie badan zakonczonych laparoskopia i usunieciem niewielkiego miesniaka, który w międzyczasie się pojawil. Nie stwierdzono przyczyny moich niepowodzeń, jedynie jeden niedrozny jajnik. W drugim cyklu po zabiegu przypadkiem zaszlam w cizaze i tak oto w najbliższy poniedziałek skoncze 39tc. Mam skonczonych u ub. roku lat 40, ciaze znosze dobrze, na początku mialam plamienia balam się jak to będzie, na początku co 2 tyg mialam USG i za każdym razem pytałam czy bije serce mego dziecka.. Lekarka jak zadzwoniłam ze mam plamienia kazala od razu zrobic test ciazowy. Dostalam od samego początku luteine dopochwowa i mysle ze to mi pomoglo. Ostatnio na badaniach w klinice powiedziano mi ze latwiej teraz mi było donosic ciaze bo już wczesniej moj organizm mobilizowal się do ciazy. Jestem dowodem na to ze nawet 40 mogą latwo zajsc w ciaze i ja donosic. Jestem w super formie jeszcze dzis pojechałam sama autem do moich rodzicow na obiad i truskawki z ogrodu.
Awatar użytkownika
magic
Posty: 35
Rejestracja: 16 lut 2005 01:00

Post autor: magic »

Mariejo,
Cieszę się, że podzieliłaś się swoimi przeżyciami, bo każda wypowiedź czegoś może nas nauczyć czy przynieść nadzieję. Ale przyznam, że ciężko mi przejść sam początek: "musiałam przejść skrobankę". Chcemy być dobrze traktowane w szpitalu przez personel, bliskich..., bolą gesty, zachowanie ale również słowa. Nie rańmy samych siebie... :)

Zapraszam do przeczytania tekstu http://www.poronienie.pl/lekarze_wzorce_slowa.html
(w części dla lekarzy, ale przyda się chyba wielu...)

Pozdrawiam,
Monika
Awatar użytkownika
Mariejo
Posty: 157
Rejestracja: 20 lut 2005 01:00

Post autor: Mariejo »

Dla mnie poronienie i zabieg to tak jak jak zrobic skrobanke i nie rozumiem ludzi, ktorzy decyduja sie na podobny krok z wlasnej woli, kiedys slyszalam jakiegos babsztyla w tv, ktory chwalil sie aborcjami. Dla mnie to bardzo przykre przezycie.
Troche nie na temat ale jestem zbulwersowana podejsciem niektorych lekarzy, moja przyjaciolka 20 lat temu miala infekcje, ktora nie zostala wyleczona i dopiero teraz sie o tym dowiedziala w miedzyczasie miala badania w Warszawie i Poznaniu na Polnej oraz 2 in vitro wydala mnostwo kasy i dopiero teraz sie okazalo jaka jest przyczyna. Szok.
Awatar użytkownika
wuchowa
Posty: 86
Rejestracja: 23 kwie 2004 00:00

rok

Post autor: wuchowa »

Wczoraj minal rok od zalozenia watku... Chyba zakladajac go nie zdawalam sobie do konca sprawy, co z tego wyniknie. Czas wiec moze na male podsumowanie. :)

Mialam nadzieje, ze sprawe broszurki uda sie zamknac w ciagu kilku miesiecy, maksymalnie do swiat Bozego Narodzenia - stalo sie inaczej i choc wiele rzeczy juz jest gotowych, to do finiszu jeszcze daleko...

Na poczatku wydawalo mi sie, ze to, jak inni odbieraja poronienie to tylko problem szpitalny. I tu sie bolesnie przekonalam, ze w ogole jest to temat tabu, na skale zjawiska brak zupelnie normalnych, zdrowych form pomocy ze strony otoczenia, spoleczenstwa.

Kolejne odkrycie - temat zupelnie nie ruszany, brak ksiazek, informacji pozamedycznych, milczenie wsrod otoczenia, w mediach (choc tu powoli sie zmienia, ale jest to kwestia ostatnich 10 mcy).

Aby cos zmienic potrzeba mowic, mowic, mowic - o naszych odczuciach, problemach, lekach, o tym, jak sobie dawac rade, jak zyc dalej? Mowic na rozne sposoby. Mowic do wszystkich - bo kazdego jesli nie bezposrednio, to posrednio problem dotyczy.

Aby cos zmienic potrzeba tez ludzi - moze nie od razu "sztabu" - ale kilkoro zapalencow na dobry poczatek moze juz wystarczyc.
I tu myslalam, ze bedzie wiekszy odzew. Nie wiem, czy jest to patrzenie na innych, niewiara we wlasne umiejetnosci, mozliwosci? Moze siedzi w nas homo sovieticus i nie wierzymy w to, ze zmiany moga isc "od dolu", od ludzi, zwyklych ludzi? Naprawde, kazdy moze przylozyc swoja mala cegielke...

Co udalo sie zrobic/osiagnac?
* przygotowac wiekszosc materialow do broszurki dla personelu medycznego
* stworzyc strone www.poronienie.pl, gdzie mozna znalezc sporo tekstow dotyczacych roznych aspektow poronienia
* zostalysmy zauwazone w prasie (m.in. tekst z Polityki "Ronic po ludzku")
* przygotowalysmy prezentacje dla personelu medycznego - odbyly sie juz dwie, jedna w szpitalu Swietej Rodziny w Warszawie, druga w ramach spotkan Towarzystwa Medycyny Perinatalnej
* przygotowalysmy ankiete dla szpitali dot. warunkow ronienia w Polsce, odzew jest rozny, jesli idzie o ordynatorow czy dyrektorow szpitali, nie wszyscy chca zauwazyc, ze w ogole jakis problem istnieje
* powstaje stowarzyszenie "Rodziców po Poronieniu", aby podjete dzialania nabraly bardziej formalnych ksztaltow (jest to potrzebne, aby inni nas "zaakceptowali")
* mamy za soba stworzenie pierwszej ulotki - wlasnie z info o stowarzyszeniu

Wszystkich, ktorzy by chcieli, mogli sie wlaczyc do pomocy - goraco namawiam. :D

wuchowa
mama Pawła (2002),
dwóch Aniołków: (Ani III.04, Kuby VI.04)
Julii (2005), Piotra (2007) i ?
Awatar użytkownika
magic
Posty: 35
Rejestracja: 16 lut 2005 01:00

Post autor: magic »

Cześć wuchowa,
W życiu jest tak, że szklanka jest do połowy pełna albo do połowy pusta. W przypadku działań, które rozpoczęłaś ta przysłowiowa szklanka jest z całą pewnością do połowy pełna! Świadczy o tym wiele rzeczy min. podziękowania dziewczyn za stronę i zawarte w niej informacje, chęć współpracy części lekarzy, którzy rozumieją problemy takich kobiet jak my i deklarują pomoc. A myślę, że będzie jeszcze większy oddźwięk gdy Stowarzyszenie będzie już legalne.

Do listy osiągnięć można wciągnąć również jednostki takie jak ja. Mi bardzo pomogłyście :). I za to wielkie dzięki. Czasami jak wydaje mi się, że mi już nic nie pomoże, myślę sobie, że jeszcze coś mam do zrobienia. Ja przepłakałam pół nocy po tym jak dowiedziałam się, że moja pierwsza ciąża obumarła. Bałam się tego co mnie spotka w szpitalu, bo naczytałam się opowieści dziewczyn, że miały zabieg łyżeczkowania wykonywany bez znieczulenia i to w byłych szpitalach wojewódzkich, że były źle traktowane przez personel! Na szczęście rzeczywistość okazała się w moim przypadku znacznie bardziej ludzka. Ale chciałabym, żeby takie posty już NIGDY nie pokazywały się na forach.

Możemy zmienić wiele! Jest ogromna liczba lekarzy, którzy chcą nam pomóc tylko może nie wiedzą jak zacząć, bo to delikatne sprawy. Może jak my wyjdziemy z inicjatywą to będzie im łatwiej. A dyrektorzy/szpitale, które w tej chwili odrzucają współpracę widząc działania u "konkurencji" zmienią zdanie :).

Tu powtórzę: trzeba o tym mówić, mówić, mówić. Ja się tego uczę. I okazuje się, że często ludzie reagują lepiej niż się tego po nich spodziewałam. Bez pouczeń, "dobrych" rad, wywoływania taniej sensacji... Chociaż są osoby, których się boję - ich "kwiatków".

Ja chcę dołożyć swoję cegiełkę, bo wierzę, że są jeszcze dobrzy lekarze i zwykli ludzie, którym często niewiedza przeszkadza zrozumieć naszą sytuację. My im tą wiedzę mamy szansę przekazać. O naszym bólu, strachu i czekaniu na lepszy czas...

Pozdrawiam i trzymam kciuki za Twoje (Nasze :)) działania!
Monika
Zablokowany

Wróć do „Archiwum - Poronienia”