PORONIENIE PO LUDZKU

Archiwum forum "Poronienia"

Moderatorzy: Moderatorzy, Moderatorzy grupa wdrożeniowa

Awatar użytkownika
Pysia1
Posty: 3437
Rejestracja: 01 lip 2002 00:00

Post autor: Pysia1 »

Widzicie jak wiele zalezy od malych, prostych slow, jak pozniej moze byc zle lub choc troszke lepiej. Ja wiem, ze dla tych ludzi jestesmy jednymi z tysiacow pacjentek ktore przeiwjaja sie przez te szpitale, jak malo znacza dla nich nasze dzieci, bo to w koncu nasze dzieci nie ich. Dlaczego nie ma psychologa? Ja bylam u psychologa w zeszlym miesiacu po stracie drugiej ciazy, oni nie wiedza co mowic, pytaja jak nam pomoc, a ja sama przeciez tego nie wiem.
Jak szlam drugi raz do szpitala juz sie nie balam. Bylam tam wczesniej, wszyscy zachowywali sie poprawnie, dbali o mnie, wzywali mojego lekarza o 22 w nocy jak sie zle czulam. A syn mojej pani doktor, bo ona nie pracuje w szpitalu, tylko prywatnie robil mi laparoskopie po pierwszej ciazy, ktora byla pozamaciczna o 6 rano, zebym mialo to za soba, bo ordynator chcial monitorowac hcg i zalecil najpierw lyzeczkowanie. Ale w nocy po zabiegu czulam sie juz tak zle, ze on podjal decyzje bez ordynatora, ze robimy rano laparoskopie, bo on jest na 100 % pewien ze ta ciaza jest w jajowodzie. Dzieki niemu oszczedzono mi dalszego bolu.
Teraz mam nowego lekarza, bo juz nie chce liczyc na cud, juz nie chce probowac a moze sie uda, chce zrobic wiecej by sie udalo.
I teraz to juz inny szpital i boje sie troszke tego, ze jak tam kiedys sie znajde moze byc inaczej, bo tam nikt nie bedzie wiedzial ze juz tyle przeszlam. A moze martwie sie na zapas, moze wszystko bedzie dobrze.
Zal mi Was, dla ktorych czas szpitalny to czas takiego bolu i zwatpienia w ludzi.
Mi tego oszczedzono, pozwolono zawsze mezowi byc przy mnie, martwiono sie o mnie, dbano i za drugim razme starano sie podnosic na duchu. I jak powiedziala jedna pielegniarka, ma pani nawet prawo nie nawidzic tego szpitala, bo to ogromny bol i ze nie ma slow ktore moglby mi pomoc.
Pozdrawiam
Trzeba sie domagac ronienia po ludzku- bo takich osob jak my jest tak wiele.
Mama Antosia- 24.05.2006 najwspanialszy dzień w życiu oraz:
2002- Aniołka Groszka- 8 tc, cp
2004- Aniołka Biedroneczki- 10 tc
2009- Aniolek Maluszek- 9 tc
Awatar użytkownika
zosia17
Posty: 97
Rejestracja: 27 cze 2004 00:00

Post autor: zosia17 »

Wuchowa, dzięki za założenie tego wątku. Ja na szczęście nie miałam tak złych doświadczeń w trzech kolejnych szpitalach, gdzie mnie łyżeczkowano. Poza tym, niczego od naszej państwowej służby zdrowia nie oczekuję. Żyjemy w biednym kraju, brud, syf, dramatyczne zarobki i warunki pracy lekarzy i pielęgniarek, praca ponad siły. Pomyślcie, dla nich to rutyna, codzienna praca, przyjęcie do dużego warszawskiego szpitala 15-20 poronień dziennie, nocnie, to normalka. Tak mi przynajmniej mówiono. A gdzie porody, ciężkie przypadki, drobne zabiegi, operacje onkologiczne, nie mówiac o biurokracji, wypełnianiu ton papierów?
Nie mam żalu do nikogo, nie wydaje mi się, że mnie źle traktowano, wręcz przeciwnie w szpitalu na Starynkiewicza pani Halinka, miła starsza już położna zrobiła mi w pokoju pielęgniarek herbatkę, zapaliła papieroska i rozmawiała ze mną o duperelkach. Albo doktor Dworniak (młody, b.fajny lekarz). Też ze Starynkiewicza - cud, miód, choć wiadomo trochę podniósł głos jak histeryzowałam. Nie leczę się w państwowej służbie zdrowia. Nie mam złudzeń. Ale jestem wdzięczna, że zabiegów na mnie dokonano fachowo, (nie mam zrostów) nie przesadzono z narkozą i generalnie nie pozostawiło to na mnie jakiegokolwiek piętna. Co innego jest istotne, jak to wszystko potoczy się dalej. Zniosę wszystko, najgorsze warunki, złe podejście itd. To nie jest dla mnie ważne w obliczu niemożności posiadania dziecka. Pozdrawiam ciepło was wszystkie zosia17
Awatar użytkownika
Tama_
Posty: 5034
Rejestracja: 29 lis 2003 01:00

Post autor: Tama_ »

zosia17 pisze:Żyjemy w biednym kraju, brud, syf, dramatyczne zarobki i warunki pracy lekarzy i pielęgniarek, praca ponad siły.
bieda i brud nie musza isc ze soba w parze...
zosia17 pisze: Pomyślcie, dla nich to rutyna, codzienna praca, przyjęcie do dużego warszawskiego szpitala 15-20 poronień dziennie, nocnie, to normalka.
Godzisz sie na to Zosiu ??????

To najkrotsza droga do zobojetnienia... :roll:


ja nie wymagam by sie nade mna tzreslo cale grono lekarskie...ale chcialabym byc traktowana po ludzku,ze zrozumieniem mojego bolu,bez litosci,bez zbednych komentarzy,ktore slysze...naprawde to tak wiele :roll:
[url=http://www.snugglepie.com/ezb/102020.png]Piotruś[/url] i [url=http://www.piotrulkowo.bobasy.pl]galeryjka[/url]
Awatar użytkownika
mooniia
Posty: 2309
Rejestracja: 15 cze 2003 00:00

Post autor: mooniia »

hmmm mamy z tama doswiadczenia z tego samego szpitala troche podobne a troche rózne
w styczniu 2001r trafiłam w 9 tyg ciazy z poteznym krwotokiem na oddział był 1 stycznia godz ok 21 na izbie przyjęc zreagowno natychmiast wozek sanitariusz bez zbednych formalności od razu na oddział patologii mąz potem zszedł i mnie zapisał i tu pierwszy zgrzyt - badala mnie Pani D ( Tama pewnie wiesz mala czrna w koku w okularach nie mylic z G) popatrzyła zbadała bardzo bolesnie i mówi chocmy zobaczyc czy "toto jeszcze zyje" ja w ryk mąz wpadł w szał zwymyslal p.dr.ze ototo to nasze dziecko o które staraliśmy sie bardzo długo Malgosi na szczęście zyła i ptem gdy jeszcze wiele razy trafiałam na podtrzymanie a potem na porod w 31 tyg z powodu gestozy pani.dr była bardzo miła wrecz za miła. :?
maj/czerwiec 2003 6 tydzień ciązy plamienia trafiam znów na ten sam oddział bada mnie ordynator kręci głową zabiera na usg jest zarodek nie ma serduszka czekamy ale BHCG spada nastepne usg jama macicy pusta poronienie samoistne-ordynator przychodzi na rozmowe i wspólnie decydujemy ,ze cezkamy na dalszy rozwoj sytuacji i obywa sie bez zabiegu bez czyszczenia na koniec mówi,ze trzyma za mnie kciuki i chce niedługo zobaczyc na porodowce ( dodam,ze bron boze nie jestem jego prywatna pacjentka)
sierpień 2003 znów jestem w ciazy i znów 6/7 tydzien pojawiaja sie plamienia izba przyjęć bez zarzutu od razu przyjmuja mnie na oddział i znów trafiam na pania D badanie mowi nie jest xle i idziemy na usg juz bez żadnych komentarzy obraz jej sie nie podoba pecherzyk pusty o nieregularnym kształcie pani dr. kaze lezec kaprogest w tyłek + luteina (moja bo szpital biedny)no-spa i usg za dwa dni.... kolejne usg znów pani D obraz ten sam pecherzyk nic nie urósł werdykt puste jajo płodowe trzeba czyscic... trafiam po drodze na sale na odrdynatora widzi,ze płacze oglada jeszcze raz zdjęcie usg pyta czy plamie mówie,ze nie musli i kaze iśc do domu i zgłosic sie za tydziec wypisuje przepustke-ja załamana protestuje chce miec to juz za soba Ordynator (J.Keppel) krzyczy na mnie i mówi,ze on juz rózne cuda widział i jesli zalezy mi na dziecku to mam isc do domu łykac lekarstwa i zgłosic sie za tydzien no chyba zeby cos sie działo to wczesniej. zrobiłam tak jak mówił ale nie wierzyłam w to co mówił raczej sie bałam czy takie zatrzymane poronienie nie zagraza mojemu zdrowiu :roll: za tydzien ide do szpitala z myslą o zabiegu znów trafiam w rece pani D idziemy na usg maz razem ze mna nie chce patrzec na monitor nie chce ogladac pustego jaja Pani dr długo nic nie mów mąz ma zdezorientowana mine i w końcu monitor zostaje odwrócony w moja strone i widzę SERDUSZKO!!!!! i co najwazniejsze słysze "przepraszam myliłam sie niech pani podziekuje dr. Keppelowi" dziś Marta ma 2 m-ce i jest cudownym dzieckiem
ten sam szpital w którym była Tama Ci sami lekarze a jak inaczej , jak zmieniło moje spojrzenie na pania dr. jedno słowo "przepraszam"- mam zaufanie do tych lekarzy i dziekuje im bardzo za podejscie do mnie w trudnych chwilach...
szczęśliwa mama mieszana biologiczno-adopcyjna x 5 (Małgosia, Marta, Marcysia, Marysia i Milenka :) )
+
Aniołek 01.06.2003 [*]
Mikołajek 15.12.2011 [*]
Awatar użytkownika
kania
Posty: 1587
Rejestracja: 06 lut 2004 01:00

Post autor: kania »

Moonia nie wiem co powiedziec, zatkalo mnie, jak sobie pomyslalam, ze bedac w innym szpiatlu moglas stracic to dziecko, ale ile jest takich przypadkow? Madry i dobry byl ten ordynator, nie chce nawet myslec, jak wiele zalezy od lekarzy, tak naprawde oni trzymaja zycie naszych dzieci nienarodzonych w rekach. Miec szczescie to trafic na fachowca, ktoremu zalezy na zyciu i potrafi powiedziec z przekonaniem, ze cuda sie zdarzaja.
Gratuluje coreczki, mialas duze szczescie.
Aniolek-22 luty 2004

Cierpliwy do czasu dozna przykrosci,
ale pozniej radosc dla niego zakwitnie.
[i][size=75]Pismo Swiete, Madrosc Syracha 1,23[/i][/size]
Awatar użytkownika
wuchowa
Posty: 86
Rejestracja: 23 kwie 2004 00:00

ja też się nie godzę

Post autor: wuchowa »

Tama_ - dziękuję za to, co napisałaś.

Ja też się nie godzę na takie traktowanie i stąd ten mój post. Kiedy żaliłam się siostrze po moim pierwszym poronieniu, to na każde moje "ale" był argument z jej strony - że nie jestem pierwszą pacjentką, że bieda, że rutyna, że lekarze nie chcą się angażować, że dla nich jestem tylko przypadkiem chorobowym... Było mi jeszcze bardziej przykro. Ja też rozumiem sytuację lekarzy, czy służby zdrowia - dlatego, jak mogę państwową omijam szerokim łukiem - ale nie godzę się na chamstwo, brak taktu, zwykłego wychowania, nie jestem rzeczą, przypadkiem chorobowym, jestem człowiekiem - z całym bagażem uczuć, wrażeń, doświadczeń. Bycie lekarzem to nie tylko podanie lekarstwa, ważny jest też kontakt z pacjentem, czasami tak wiele może zdziałać drobne, z wyczuciem wypowiedziane, słowo. Nie oczekuję od lekarzy, żeby razem ze mną płakali. Chcę tylko tego, żeby swoim zachowaniem nie dodawali mi dodatkowego bólu. To jest tylko minimum wymagań. Czy to naprawde wiele?

Dziewczyny, piszcie, razem naprawdę uda nam się zmienić nasze polskie szpitale.

wuchowa - Monika
Awatar użytkownika
kukusia
Posty: 5605
Rejestracja: 07 lip 2004 00:00

Poronienia po ludzku

Post autor: kukusia »

Jestem nowa na tych stronach bo dopiero dziś udało mi się do was dotrzec z czego bardzo się cieszę. Dobrze że stworzyłyście ten wątek bo teraz wiem że nie tylko dla mnie poronienie było prawie końcem świata. Co prawda o ciąże nie zabiegałam tak bardzo ale ucieszyłam się jak poszłam do lekarza i powiedział mi że prawdopodobnie jestem bo ten sprzęt niezbyt ma ale coś tam jest. Radość niesamowita. To było w czwartek w lutym 2004. :D W sobotę w pracy zaczęło mnie boleć w boku ale myślałam że tak ma być. Wieczorem mąż zawiózł mnie do szpitala. Tam doktor zrobił mi usg i stwierdził ciąże pozamaciczną. Szok. 8O Mówię mu co mi tamten lekarz powiedział a on do mnie że ja w tej ciąży jestem już 8 tygodni i to zaczyna pękać! W niedzielę rano miałam zabieg. Właściwie operacje bo byłam cięta jak w cesarce. Wszyscy koło mnie latali, skakali i super atmosfera jeśli w takiej chwili można powiedzieć że coś jest super. Poszłam do domku, później wizyty kontrolne, rana się extra zagoiła. I lekarz powiedziałże koło kwietnia-maja możemy znów zacząć starania o dzidziusia. Miałam dostać okres 1.05 i 2.05 już wiedziałam że jestem w ciąży! Na usg potwierdził. Super radość. Jakoś poszły w niepamięć te przykre doświadczenia. W 8 tyg. miałam robione usg i okazało się że nie ma tentna a było. Kazał mi czekać do 10 tyg. bo do tego czsu już trzeba określić serduszko. Niestety nie udało się znaleść serduszka. Byłam już przygotowana na to bo wolałam się miło rozczarować niż zawieść. Miałam łyżeczkowanie. Ten sam lekarz, prawie te same pielęgniarki. Zgadzam się z jedną z dziewczyn która pisała że wszystko czuła. Ja też. Mówią że to nie możliwe a ja miałam wrażenie jakbym siedziała obok i to widziała. To było ponad dwa tygodnie temu. Nie potrafię sobie z tym poradzić.Myślałam nad psychologiem. To jest najgorsza rzecz na świecie. Może gdybym nie widziała mojego dzidziusia na monitorze...powiedzieli że to się zdarza, no nie wiem :?: Nie dają mi żadnych skierowań na badania. Zastanawiam się nad wizytą w Bytomiu U dr Tomanka. Nie wem jak żyć. Sorki że tak się rozpisałam ale to pomaga.
Mama dwóch aniołków
Awatar użytkownika
maja25
Posty: 7
Rejestracja: 02 lip 2004 00:00

Moja historia

Post autor: maja25 »

Przeczytałam wszystkie te wasze historie. Wszystko mi się przypomniało... Ja też miałam moje szczęście... Nie za długo bo przez 7 tygodni. To był dzień babci gdy dowiedziałam się że noszę pod sercem maleństwo. To był najszczęśliwszy dzień mojego życia. Nie spodziewałam się zupełnie 2 kresek na teście. Zrobiłam go tylko tak na wszelki wypadek. Ale stało się! Radość niesamowita. I nagle zaczeło się kłębić w mojej głowie mnóstwo myśli, czy dziecko jest zdrowe, czy nie zrobiłam czegoś co mogło go skrzywdzić, czy to zapalenie kłębuszków nwrkowych w 1 tyg. ciąży mogło mieć wpływ na dziecko. Tysiące myśli, pytań i wątpliwości. Może już w tedy gdzieś w podświadomości czułam że będę musiała się pożegnać z moim maleństwem. Modliłam się o spokój wewnętrzny i faktycznie Bóg wysłuchał moich modlitw, zaczełam się naprawdę cieszyć tą ciążą. W srodę poszłam pierwszy raz do gina. Zbadała mnie i powiedziała że wszystko ok. Moje zdziwienie było duże że nie zrobiła USG, ale jak stwierdziła nie bylo takiej potrzeby. A tu nagle w niedziele plamienie. Szpital. Przerażenie. Modlitwa. Nadzieja. Walka. USG - widziałam pierwszy i ostatni raz moje dziecko, takie słodkie malutkie, ale wszystko wskazywało na to że nie żyło już od tygodnia. W szpitalu spędiłam 3 dni. Lekarze byli różni. Jedni bardzieć czuli inni mniej. Dziękuję Bogu że w chwili gdy nasze dziecko się urodziło, mój mąż był ze mną. Od 3 godzin miałam skórcze, mąż chodził co chwilę po lekarza, którego cały czas nie było bo był przy innych pacjętkach i nie miał czasu. W końcu jak krew zalała moje łóżko a nasza kruszynka wyskoczyła ze mnie jak mała fasolka, lekarz przyszedł żeby obejrzeć co się dzieje. Decyzja była jedna - czyszczenie macicy. I to jest chyba najgorsza rzecz jaka ciągle tkwi w mojej pamięci. Ten stuk narzędzi, zapewnienia pielęgniarki że to wcałe tak nie boli, ten okropny ból wewnętrzny i rozpacz. Siadając na ten fotel nie wiedziałam co mnie czeka. Zrobili mi zabieg bez znieczulenia, czułam wszystko jak rozszerzają mi szyjkę macicy, jak skrobią to co zostało po moim dziecku, jedyne co mogłam robić to poprostu krzyczeć bo jest to chyba naturalna reakcja na silny ból. Moj mąż wchodząc po zabiegu do sali po mnie był biały jak ściana a to wszystko przez to że słyszał moje krzyki. Pielęgniarka dała mi szybko zastrzyk przeciwbólowy. Tylko dlaczego dopiero po zabiegu? Nie powinna zrobić tego wcześniej? Przed zabiegiem? Bardzo nie miłlo wspominam tego lekarza, ani słowa otuchy, zrobił swoje i poszedł. Pielęgniarka owszem dodawała mi otuchy i potem przeprosiła że mówiła że ten zabieg wcale tak nie boli. Powiedziała że widząc moją przerażoną minę musiała mi to powiedzieć żebym chociaż nie myślała o tym bólu. Mam nadzieję że już nigdy nie trafię do tego szpitala. Teraz chcemy podjąć koleną próbę z mężem. Ale cały czas się boję czy to aby nie za wcześnie, czy ta historia się nie powtórzy? Ale napewno nie chcę więcej odwiedzać tego szpitala. Po tych 5 miesiącach odzyskałam nadzieję że będziemy mieć kolejna dziecko, i nadzieję na to że spotkam ludzkich lekarzy.
Awatar użytkownika
zosia17
Posty: 97
Rejestracja: 27 cze 2004 00:00

Post autor: zosia17 »

Dziewczyny, roniłam 3 trzy razy zawsze w czwartym miesiącu, tak jak pisałam nie mam złych doświadczeń ze szpitali. Nie muszę nikomu mówić jak to boli, jak wyłam itd. Mam tylko w pamięci kobietę, leżącą ze mną na sali, która poroniła swoje czwarte dziecko w 25 tygodniu....Cierpiała jeszcze gorzej niż ja...
Bezduszność jest wszędzie, na poczcie, w urzędzie, w szkole itp. Być może miałam szczęśćie ronić po ludzku, bo nie spotkałam się z taką jak Wy bezdusznością czy wręcz chamstwem w żadnych ze szpitali. Wiadomo, nie było też słodko. Wiem jedno: muszę być silna i muszę sobie pomagać sama. Kontaktowałam się również z psychologiem. Pani z polecenia, podobno dobry specjalista. Na pierwszej wizycie rozpłakała się (ONA, nie ja). Zwątpiłam. Muszę zatem radzić sobie sama. Bardzo popieram starania wuchowej, by z tej małej akcji uczynić coś większego, może na miarę Rodzić po ludzku. Trzymam kciuki. Pamiętam też jednak o tym, że mój beznadziejny przypadek poronień nawykowych (bez jak na razie określonej przyczyny) to tylko 0,5 procenta wszystkich ciąż. Jestem w okrutnej mniejszości. Czy coś moge zrobić???
Awatar użytkownika
wuchowa
Posty: 86
Rejestracja: 23 kwie 2004 00:00

piszcie, prosze

Post autor: wuchowa »

Dziewczyny kochane, bardzo proszę wszystkie niezdecydowane o dopisanie sie do wątku. :D Każda z Waszych historii jest na wagę złota. :D
Tym , które się dopisały bardzo, bardzo dziekuje. :cmok:

Jutro wyjezdzam na prawie miesiac i dostep do sieci bede miala raczej marny. :( Ale nie mam zamiaru siedzieć bezczynnie :)
- spotkam się ze znajomymi, ktorzy maja firme wydawniczą i dowiem sie od nich o koszty wydania jakiegos biuletynu\broszurki plus ewentualne zniżki :)
- dowiem się od nich o szczegółach składu (ja troche w tym kiedys siedzialam, ale nie wiem, czy cos jestem w stanie sensownego zrobic)
- od znajomej psycholożki postaram sie o namiary primo literatury dot. tematu poronień, secundo namiary na psychologa, ktory zajmuje sie tematem
- od znajomego dowiem się, jakie sa szanse na dostanie pieniedzy z funduszy UE.

Chciałabym, zeby w tej pozycji\broszurce\biuletnye znalazly się:
- nasze historie
- rozmowa z psychologiem, nt. jak sobie radzic po poronieniu, jak personel medyczny ma sobie radzic (bo to, ze część zupełnie nie potrafi rozmawiać o tych sprawach z pacjentka, to truizm)
- romowa z lekarzem nt. tego, co oferuje szpital
- historia poronienia opisana od "drugiej strony barykady" - np. przez położną, lekarza, anestozjologa
- opis szpitali - przez nas, przez ordynatorow - może uda nam sie zrobic jakąś ankiete, jesli nie wsrod wszystkich szpitali, to jakiejs znacznej ilosci.

Jeśli któraś z Was trafiła na dobrego psychologa, który pomógł się uporać z problemem, to piszcie na priv.

To tyle. Pozdrawiam i życzę dużo radości
wuchowa - Monika
Awatar użytkownika
Emily
Posty: 294
Rejestracja: 05 kwie 2004 00:00

Post autor: Emily »

Witaj,

Jesli potrzebne beda fundusze na te broszurke, moge sie dolozyc... Jesli powstalaby wczesniej, moze nie musialabym znosic tego, co dwa razy mi sie zdarzylo... Trzeci raz - na szczescie - byl zupelnie inny...

Pierwsze poronienie - w 9. tyg. ciazy - bylo dla mnie zaskoczeniem. Plamilam wczesniej, ale lekarz, ktory mnie prowadzil - dr D.N. ktorego spotkac mozna w jednej z prywatnych klinik w Warszawie - NIE uznal tego za niepokojacy objaw, NIE przepisal mi zadnych lekow, NIE kazal mi nawet lezec - dal mi tylko numer swojego telefonu i zaznaczyl, ze JESLI COS BY SIE DZIALO, mam ZADZWONIC DO NIEGO, kiedy juz WROCI Z WAKACJI... Zadzwonilam w niedziele, kiedy wracal. Powiedzialam, ze plamie coraz bardziej, ze zle sie czuje... I co uslyszalam?... "Niech sie Pani do mnie zglosi we wtorek, kiedy jestem w (nazwa prywatnej lecznicy)"... Okolo godzine lub dwie pozniej wzywalam pogotowie (bylam wtedy sama w domu)... Lekarz powiedzial mi w karetce "Przykro mi, ale jest juz chyba po wszystkim..." Rozplakalam sie, jak dziecko... Ale nawet wtedy widzialam, ze rzeczywiscie jest mu przykro...

Zawieziono mnie do szpitala na Madalinskiego, bo byl najblizej. Przez kilka minut pielegniarka lub polozna (nie wiem) wypelniala ze mna dokumenty... Dopiero po tych kilku minutach osmielilam sie zapytac, czy moglby mnie zbadac jakis lekarz, bo jesli moje dziecko mozna jeszcze uratowac, to bardzo prosze, zeby zrobiono wszystko, co tylko sie da... Bez slowa, urazona, wziela slychawke do reki i zadzwonila po lekarza.... Przyszedl kilka minut pozniej. USG wykazalo, ze serce dziecka nie bije, a Kruszynka jest zbyt mala na 9. tydzien ciazy, wiec musiala umrzec juz kilka dni wczesniej... Potwierdzilo to jeszcze dwoch lekarzy (razem trzech), wiec nastepnego dnia wykonano zabieg. Kiedy rano rozmawialam z bardzo sympatyczna pania doktor - niestety, nie pamietam jej nazwiska - powiedziala, ze dostane 2 tygodnie zwolnienia, zebym mogla do siebie dojsc. Kilka godzin pozniej, zanim wyszlam ze szpitala, rozmawialam o tym z innym lekarzem i uslyszalam "Dwa tygodnie!? Co pani? Kobiety po takich zabiegach wstaja i ida od razu do pracy! Jak chce pani dluzsze zwolnienie, niech pani rozmawia z pania doktor, ktora to pani obiecala!" Ostatecznie dostalam te dwa tygodnie... Szkoda tylko, ze ten mily gest pani doktor poprzedzony byl taka reakcja pana doktora...

Potem przez dlugi czas nie moglam zajsc w ciaze. Kiedy wreszcie sie udalo, zajal sie nami inny lekarz - doktor Piotr Sobiczewski - wspanialy, lekarz, ceniony specjalista, a mimo to czlowiek, ktory potrafi ocenic wlasciwie swoje kompetencje (kiedy sprawy zaczely sie bardzo komplikowac, powiedzial bardzo otwarcie, ze on jednak nie zna sie tak na patologii ciazy, jak lekarze, ktorzy sie w tym specjalizuja, wiec on jednak przekazal by mnie pod opieke kogos innego... takie podejscie spotyka sie jednak BARDZO rzadko, ale tym wieksza jego zasluga!). W 6. tygodniu ciazy znow zaczelam plamic, ale wtedy, kiedy zadzwonilam do doktora Sobiczewskiego, ten, mowiac, ze sam nie moze sie mna teraz zajac (byl bardzo pozny wieczor), kazal mi natychmiast jechac do najblizszego szpitala. Wystarczylo! To przeciez takie proste, powiedziec, zeby pacjentka zglosila sie od szpitala, jesli plami, a nie narazac ja na strate ciazy, tylko po to, zeby zarobic na nastepnej wizycie, jak zrobil to dr D.N.!!! Pojechalismy na Pl. Starynkiewicza. Leki, lezenie, rano USG... Uslyszalam, ze nie widac jeszcze serca dziecka... Swiat nagle zwalil mi sie na piers - trudno oddychac, a w glowie tylko jedna mysl: MOJE DZIECKO NIE ZYJE!!! Ale okazalo sie, ze to nie musi byc tak. Bardzo sympatyczna pani doktor - pochodzenie azjatyckie, na stazu - cieplym glosem mowila, ze nie mozna sie tak denerwowac, bo to zle wplywa na dziecko, ze ono jest jeszcze takie malutkie, ze moze nie byc widac serca. I rzeczywiscie - kilka dni pozniej zobaczylam je, jak slicznie sobie bilo! Prawie rozplakalam sie z radosci...

Potem jeszcze kilka razy bylam w szpitalu, ale zawsze trafialam na Madalinskiego, bo wzywalismy pogotowie, a karetka zawsze jedzie tam, gdzie najblizej... Na Madalinskiego nie bylo zle, ale ostatni raz byl straszny... W 18. tyg. ciazy okazalo sie, ze nie czulam, jak rozwierala mi sie szyjka macicy... Diagnoza: pecherz plodowy wpuklony, skorcze, poroznienie w toku... Pecherz pekl nastepnego dnia i wydawalo sie, ze wszystko juz sie konczy... Zawieziono mnie na sale porodowa, bardzo mila polozna uspokajala mnie i mojego meza... Ja tylko plakalam, ale bylam wdzieczna, ze tak dobrze sie nami zajeto, ze moj maz mogl byc ze mna... Potem okazalo sie, ze akcja poronna ustaje...

Moj synek przezyl jeszcze 5 tygodni... Wtedy trafilismy znow do szpitala na Pl. Starynkiewycza, ale teraz bylo juz troche inaczej... Mialam skurcze, fenoterol nie pomagal, rano okazalo sie, ze mam tez potworna infekcje... Plakalam, pytalam, czy napewno nic nie da sie juz zrobic, ale to byly tylko proby ratowania resztek mojej nadziei... Bo mojego synka uratowac sie juz nie dalo... Bol byl straszny, zwlaszcza, ze jestem skrajnie na niego nieodporna... Prosilam o jakis srodek przeciwbolowy, ale polozna, ktora mna sie wtedy zajmowala (starsza pani, ciemne dlugie wlosy, upiete w kok, pachniala papierosami), beztrosko stwierdzila, podlaczajac oksytocyne, ze ona wlasnie podaje mi cos, po czym bol bedzie jeszcze wiekszy.... Krzyczalam, blagalam o pomoc - fakt moze zachowywalam sie w troche malo cywilizowany sposob, ale to nie znaczy, ze trzeba bylo mowic do mnie, ze zachowuje sie, jak (uwaga cytat:) "baba z lasu". Bylam przerazona, bo nie wiedzialam, jak to moze bolec, a juz przy pierwszych kroplach oksytocyny przekroczylam prog odpornosci, o ktory siebie podejrzewalam - potem z kazda chwila bylo coraz gorzej... A wystarczylo tylko okazac mi troche serca i wspolczucia... Powiedziec, jak oddychac, zeby bol byl mniejszy... To pozwolilo by mi zyskac poczucie jakiejs kontroli nad sytuacja, bo bez tego mialam wrazenie, ze to mnie przerasta, ze za chwile umre z bolu... Bylam glupia!... Kobieta naprawde wiele bolu wizycznego zniesie.... Bylam prawie nieprzytomna, ale nadal zylam.... A potem po dosc brutalnym badaniu przewieziono mnie na sale porodowa. Kazano mi przec, a ta sama polozna kladla mi sie na brzuchu i wyciskala mojego synka... Nie wiem, jak dlugo to trwalo... Potem, kiedy Malutki juz sie urodzil, zapytalam, czy zyje... "Zyje, ale co to za zycie" uslyszalam od pani doktor (potem dowiedzialam sie, ze jednak urodzil sie martwy).... "Czy moge go dotknac?" "Prosze..." Pamietam reke, wyciagnieta ponad moim kroczem, trzymajaca mojego wyczekanego, ukochanego synka, jakby byl przedmiotem.... Znow musialam wyterzyc sily, zeby do niego dosiegnac... Zdarzylam go tylko poglaskac... "Moje Sloneczko..." i juz mi go zabrano, a potem natychmiast mnie uspiono... Budzilam sie, jak nigdy przedtem (mialam juz kilka razy wczesniej narkoze) - jakby swiat plynal obok... Moglby tak sobie plynac, bo kiedy zaczal do mnie docierac, zrobil to w najbardziej brutalny sposob... Szpital - po dramatycznej interwencji mojego ojca - zgodzil sie wydac dokumenty do aktu narodzin dziecka martwego, poniewaz, jak nam powiedziano, zachowalismy sie "niestandardowo" i nie zostawilismy dziecka, tylko chcielismy je pochowac... Ale potem zaczal sie prawdziwy koszmar - walka o dokumenty do aktu zgonu, bez ktorego zaden cmentarz dziecka nie pochowa. Problem polega jednak na tym, ze szpitale, chetnie przyznajac sie do liczby narodzin, niechetnie zglaszaja do statystyk liczbe zgonow, wiec powiedziano mi, ze dziecko, ktore urodzilo sie martwe, nie zmarlo w szpitalu (sic!) i dlatego szpital nie musi wydawac karty zgonu... Przez tydzien walczylismy o potrzebne dokumenty... To byl tydzien, jak z koszmaru, bo nie dosc, ze przeszlismy male pieklo na ziemi, to jeszcze musielismy stoczyc wojne z administracja szpitala... Nasz synek zostal pochowany dopiero 11 dnia po narodzinach...

Okolo pol roku pozniej dowiedzialam sie, ze znow jestem w ciazy. Balam sie, a jednoczesnie bylam taka szczesliwa! Opieke nad nami powierzylismy jeszcze jednemu wspanialemu lekarzowi- doktorowi Tomaszowi Lipinskiemu - bardzo dobry specjalista, doskonaly we wspolpracy - wiedzial od poczatku, ze to trudna ciaza i niczego przed nami nie ukrywal. Bralam leki, lezalam, prowadzenie domu spadlo na mojego meza, moja mame i pania, ktora nam pomagala. W pierwszym tygodniu znow trafilam do szpitala, ale na szczescie udalo sie uratowac Malenstwo. Pozniej zalozono mi pesarium. Jednak mimo wszystkich srodkow ostroznosci, w 18. tygodniu ciazy znow okazalo sie, ze szyjka sie rozwarla, pecherz wpuklil, mimo obecnosci pesara, i znow trafilam do szpitala - tym razem na Karowej. Skurcze, leki, plamienie... Potem okazalo sie, ze mimo przyjmowania antybiotykow znow mam duza infekcje... Naszej coreczki nie dalo sie uratowac, ale tym razem bylo inaczej... Juz na poczatku lekarze i pielegniarki podeszli do nas z duza doza ciepla i zrozumienia. Kazdy jakos pocieszal, staral sie pomoc, albo chociaz odpowiedziec na moje bezustanne pytania "dlaczego". Kiedy zaczela sie akcja poronna, trafilismy na sale porodowa... Znow kroplowka z oksytocyna, ale tym razem podana przez mila, wyrozumiala polozna. Caly czas byl ze mna moj maz. Przyszla tez przemila pani psycholog, ktora pomagala mi wlasciwie oddychac, zeby bol byl mniejszy... Prosilam, zeby moja coreczkeo chrzczono z wody... Wiem, ze to moze bez sensu, ale tak chcialam... Lekarz, ktoremu przedstawilam ta prosbe, dwa razy powtarzal przy mnie poloznym, zeby dziecko ochrzcic, bo tak sobie tego zyczylam... Polozne zapytaly tylko o imiona (dwa na wypadek, gdyby to jednak nie byla dziewczynka, chlopiec)... Poprosilam tez, zeby pozwolono mi potrzymac dziecko... To tez bylo bez sensu, bo Malenka byla taka malutka, a cisnienie podczas porodu tak duze, ze jej cialko bylo bardzo znieksztalcone... Ale mimo to, zawinieto ja w chuste i pozwolono mi ja potrzymac do momentu, kiedy mialam juz zasypiac w narkozie... Juz pisalam to na innym watku, ale powiem jeszcze raz: potraktowano nas wtedy - mnie i moja coreczke - jak ludzi, a nie jak rozhisteryzowana wariatke i poroniony plod... Jak ludzi.... z szacunkiem na dziwnych, pozbawionych sensu prosb... Z sercem... Tej pani psycholog chcialabym kiedys podziekowac, kiedy dojde juz do siebie na tyle, ze rozmowa z nia nie bedzie zbyt bolesna. Bardzo mi pomogla...

Cialo mojej coreczki przekazano do instytutu anatomopatologii (chyba tak on sie nazywa, ale nie mam pewnosci)... Kiedy przyszlam odebrac wyniki badania histopatologicznego, dowiedzialam sie, ze mimo, ze bylo to w swietle prawa poronienie, moge odebrac jej cialko i pochowac je. I znow w zalatwianiu formalnosci pomogl mi ktos, kto pomoc chcial - kierownik tego instytutu. Jemu tez jestem bardzo wdzieczna, bo udzielil mi pomocy nie tylko w godnym pochowaniu mojej coreczki, ale takze w zamknieciu pewnego etapu - dzieki niemu moja zaloba mogla zostac tak wyraznie fizycznie zamanifestowana, ze zaczela powoli odchodzic ze sfery psychicznej.

Chociaz nikomu, ale to naprawde NIKOMU, nie zycze takiego przezycia, zycze tez wszystkim tym kobietom, ktorym przytrafi sie to nieszczescie, kiedy traci sie dziecko, zeby trafily na takich ludzi, jakich ja spotkalam ostatnio - zyczliwych, cieplych, empatycznych... I niech wreszcie skonczy sie ten koszmar, kiedy w szpitalu jestesmy traktowani, jak klopotliwi natreci, a nie ludzie, potrzebujacy pomocy...
"As my children grow my dreams come alive..."
W styczniu 2009 dwa Cudy dodały barw naszemu życiu... :-D
Awatar użytkownika
DorotaM
Posty: 408
Rejestracja: 15 sty 2002 01:00

Post autor: DorotaM »

Przeczytałam Wasze przeżycia i chcę napisać o swoich.
Po 6 latach walki o dziecko zdecydowaliśmy się na INV-ICSI, pierwsze badania beta HCG w 5 dniu po transferze, wynik 5, Następne po 2 dniach wzrosło do 7. Wielki strach czy ciąża się utrzyma, leżę.
W 6 tygodniu USG, nic nie widać, a bHCG 700. Opinia lekarza z kliniki - najprawdopodobniej ciąża pozamaciczna, ale musimy czekać, bo często nic nie widać przy bHCG 1000. Jedziemy z mężem do szpitala na kolejne USG, do lekarza, który wcześniej nas prowadził. Tam, najlepszy z lekarzy wykonujących USG na piśmie daje nam, że żadnych cech ciąży pozamacicznej nie stwierdza. To był poniedziałek rano.
We wtorek wieczorem plamię. Jedziemy do szpitala. Kolejne USG, lekarz (przypadek, bo ten sam co dzień wcześniej), znajduje zarodek, jednocześnie do mnie mówi, że to może być bańka krwi, on pewny nie jest, bo ja krwawię.
Lekarz przyjmuje mnie na oddział, mam nakaz leżenia, basen itd. Sala około 15 osób, w nocy babka obok mnie chrapie niesamowicie. Wołam pielęgniarkę, żeby coś zrobiła. Po mojej 4 interwencji przewożą mnie na salę 4 osobową.
W szpitalu AM na Klinicznej w Gdańsku leżałam przez 10 dni, ciągle plamiłam, podtrzymywali mi ciążę, brałam leki (swoje, które przepisuje się po INV), ponadto relanium, no-spę i leki ułatwiające wypróżnienia - miałam gigantyczne zaparcia.
Na moje pytanie, czemu ciągle są plamiania, czy to na pewnie nie ciąża pozamaciczna, lekarka opiekująca się pacjentkami na sali, zbywała mnie lub mówiła, że tak się dzieje. Na obchodach lekarze omijali mnie szerokim łukiem.
W następny piątek od przyjęcia do szpitala wykonano mi ponownie USG. Znowu ten sam lekarz, w ostatniej sekundzie znalazł moje maleństwo - ciąża pozamaciczna. Nie wiem dlaczego, ale na ponowne USG czekałam do poniedziałku. Wykonywał je inny lekarz, pamiętam jak dziś, że stwierdził faktycznei ciążę pozamaciczną i chciał nagrać obraz na taśmę-płytę dla studentów (mnie nie pytając o zgodę), ale nie było wolnej, w zwiążku z czym nakrzyczał na młodego lekarza, obwiniając go za to.
Wieczorem podpisywałam zgodę na usunięcie ciąży pozamacicznej. Tego koszmaru nie zapomnę do końca życia. Do dzisiaj zastanawiam się, co by się stało gdybym nie podpisała tych dokumentów, czekaliby aż się wykrwawię?
Zabieg miałam we wtorek. Usunięto mi jajowód wraz z 8 tygodniowym "żywym płodem" jak to określił ten sam lekarz na wizycie kontrolnej, w tymże szpitalu.
Mój Mateuszek, mój Aniołek miałby dziś 1,5 roczku.

Poszłam na psychoterapię, bez tego nie pozbierałabym się. Chodziłam do pani Katarzyny Krystof.
Staram się nie pamiętać tych bezdusznych ludzi, ich niekompetencji, ech ...

Dodam tylko, że zaszłam w ciążę po kolejnym INV. Miałam 2 razy krwawienia, potem mała ilość wód i skurcze. W 32 tygodniu trafiłam z polecenia lekarki prowadzącej ciążę do tego samego szpitala. Miałam taką traumę, praktycznie dostałam histerii, że na izbie przyjęć dostałam relanium w pupę. To było maksimum co ten szpital zaoferował mi w temacie diagnostyki i leczenia. Niezbędne USG, które miało określić ilość wód plódowych, nie mogło się odbyć, a mnie z zagrażającym porodem przetrzymano przez 5 godzin pod gabinetem USG. Następnego dnia wypisałam się na własne żądanie. To był mój najlepszy pomysł i myślę, że to uratowało moje dziecko.
Jeszcze pod koniec tego samego tygodnia, pojechałam na Izbę przyjęć Szpitala na Zaspie (Gdańsk) z bólem podbrzusza i krzyża. Tam lekarz po badaniu i wykonaiu USG i ocenie na mojąprośbę ilości wód płodowych (były w normie) zadał mi pytanie "na co jeszcze pani czekała". Zapakowano mi kroplówki z lekami wstrzymującymi poród, skutecznie zresztą. Ciekawe, bo wcześniej, w poprzednim szpitalu podano mi no-spę, relanium i uznano za histeryczkę, do tego kazano siedzić i czekać na USG (nawet nie chcę myśleć jak długo, pewnie jakieś 1,5 tygodnia, jak poprzednio).
Dorota i Asia (31.10.2003)
Awatar użytkownika
Marek
Posty: 1207
Rejestracja: 29 wrz 2002 00:00

Post autor: Marek »

Drogie Kolezanki, wuchowa,

jesli zechcecie i bedziecie dokladnie wiedzialy co chcecie to obiecuje zajac sie wydaniem odpowiedniej broszury.
Jestem wlascicielem wydawnictwa i moge Wam w tym pomoc.
Awatar użytkownika
grazas
Posty: 16
Rejestracja: 01 cze 2004 00:00

Post autor: grazas »

Mój przypadek to Grav. obsoleta.

Ciąża obumarła ok. 10 tygodnia. Mój organizm bronił ją do końca. W szpitalu wojewódzkim w Toruniu, gdzie trafiłam po rozpoznaniu na USG w ginekologicznym gabinecie prywatnym, już mnie nie badano (jakież to pole do nadużyć - stwierdziłam potem). Podano mi jakieś środki na wywołanie poronienia (ponieważ nie podano mi ich nazwy i w karcie informacyjnej również jej nie ma, obsesyjnie podejrzewam, że testowano na mnie lek, bez mojej wiedzy), które nie zadziałały i trzeba było wykonać zabieg: abrasio cavi uteri. Lekarze i pielęgniarki byli rzetelni i rzeczowi (fizycznie nie bolało mnie nic "prawie"). 4 miesiące po zabiegu przeszłam zapalenie przydatków, i po 8 miesiącach następne (czy to efekt zabiegu? wcześniej nic takiego nie przechodziłam).

Rozplakałam się tylko raz - na sali leżałam z kobietami w zaawansowanej ciąży (Oh, jak ich widok mnie drażnił!). Jedna z nich natrętnie pytała mnie dlaczego płaczę, na moje "syczenie", że nie chcę o tym mówić, brutalnie wypytywała dalej. Musiałam jej "ostro" wyjaśnić, że nie mam ochoty na rozmowę z nią...
Postuluję o oddzielne sale dla takich przypadków! Wiem, że "izoluje się" kobiety zakwalifikowane do zabiegów onkologicznych na oddziałach, dlaczego nie do poronienia? Skoro jest ich aż tak dużo można je "kłaść" razem!
Awatar użytkownika
Dominiczka
Posty: 358
Rejestracja: 30 cze 2004 00:00

Post autor: Dominiczka »

Bardzo poruszyla mnie Twoja opowiesc. Lzy same cisna sie do oczu :-(
Ja nie mialam takich przejsc. Ciaza byla na tyle wczesna (kiedy ja stracilam), ze bylo to po prostu duze krwawienie i pierwsze slowa opisu badania "jama macicy pusta". Mimo to bardzo to przezylam, dlatego uwazam, ze akcja "poronienie po ludzku" ma duzy sens. Warto zrobic cos w tym kierunku.
pozdrawiam serdecznie!
Zablokowany

Wróć do „Archiwum - Poronienia”