Strona 1 z 1

gdybyśmy mieli zaczynać jeszcze raz RZ...

: 26 cze 2016 14:14
autor: bloo
ostatnie dni spędziłam na lekturze książek Casey Watson (opiekunka zastępcza specjalistyczna, pracuje z dziećmi "odrzuconymi przez system" prowadząc roczne programy behawioralne) i poza szeregiem refleksji i zaskoczeń wynikających z lektury, zaczęłam się zastanawiać, czy są jakieś błędy możliwe do uniknięcia, kiedy zaczyna się prowadzenie RZ/PO?
No wiecie - taki poradnik doświadczonych dla debiutujących. Co od początku warto ułożyć, co przygotować?
Np. obecnie mocno przemyśliwam kwestię spania dzieci. Są dwie możliwości: dzieci śpią same we własnym pokoju albo jedno z nas (mąż lub ja) ma w tym pokoju stały tapczan. Podczas praktyk zorientowałam się, że nawet przy maluchach praktykowane jest zostawienie dzieciom ich pokoju (tzn. w nocy są tam same), podczas gdy opiekunowie śpią osobno. Z kolei z własnymi chłopakami robiłam dokładnie odwrotnie, bo mi to ułatwiało życie - nie znoszę wstawać w nocy, więc jak już muszę to wolę wstać i przejść 2 metry niż być budzoną przez elektroniczną niańkę i schodzić z góry na dół (mamy dom z poddaszem). Poza tym kwestia bezpieczeństwa dzieci i naszego, czułabym się chyba mało komfortowo zostawiając maluchy w innym pokoju na noc.
Ciekawa jestem jednak, czy któreś z tych rozwiązań sprawdza się bardziej niż drugie?

Inna rzecz, nad którą się głowię, to kwestia kontaktów z opieką medyczną. Jestem totalnie zielona, mam dwóch synów generalnie zdrowych i nasz kontakt z przychodnią ogranicza się do wizyt szczepiennych + okazjonalnych gryp.
Jak budowaliście swoje kontakty z lekarzami i zdobywaliście namiary do specjalistów? Jak radziliscie sobie z kolejkami (a może w ogóle od razu szliście w wizyty prywatne)? Skąd wiedzieliście, że dany specjalista jest dobry, a innym nie warto sobie nawet głowy zawracać? Czy można się na to jakoś przygotować zawczasu, tzn. może przygotować sobie listę kontaktów do specjalistów?

I w ogóle- na pewno są rzeczy oczywiste dla doświadczonych RZ, które nie przychodzą do głowy debiutującym RZ, a mogłyby im ułatwić życie. Zarówno te dotyczące własnego nastawienia, jak i bardziej prozaicznych spraw: rozwiązań rutyny dnia, wyposażenia pokoi dziecięcych itd.
Podzielicie się swoim doświadczeniem? Co byście zmienili, gdybyście mieli jeszcze raz rozpocząć bycie RZ lub PO?

Re: gdybyśmy mieli zaczynać jeszcze raz RZ...

: 30 cze 2016 00:22
autor: Pikuś Incognito
Spróbuję odnieść się do postawionych pytań z mojego punktu widzenia, czyli bycia rodzicem zastępczym w charakterze pogotowia rodzinnego.
Jeżeli chodzi o to kto z kim śpi w nocy, to sytuacja zależy od konkretnych dzieci, które mamy pod opieką. Kiedyś wydawało nam się, że z pomocą elektronicznej niani, jesteśmy w stanie zapanować nad całą gromadką. Szybko okazało się, że nie do końca jest to prawdą. W przypadku, gdy mamy dzieci roczne lub starsze, które budzą się jeden raz w nocy do karmienia, to niania elektroniczna wystarcza. Bywają też wyjątki, gdy dziecko roczne budzi się kilka razy w nocy, a sześciomiesięczne przesypia do rana. W naszej historii tylko raz mieliśmy sytuację, gdy dzieci spały w osobnym pokoju, a my w sypialni. Aby za bardzo nie nabiegać się po schodach i każdy był w miarę wyspany, podzieliliśmy się obowiązkami w ten sposób, że moja żona śpi w sypialni z najmłodszymi dziećmi (czyli tymi trudniejszymi w nocnej obsłudze), a ja z takimi, które budzą się w nocy nie więcej niż dwa razy. Niestety w praktyce wygląda to tak, że ona ma najczęściej tylko jednego niemowlaka pod opieką, a ja dwójkę lub trójkę „starszaków”. Ale i tak nie mam zamiaru się zamienić

W kwestii opieki medycznej, uważam że najważniejszą sprawą jest dobry lekarz rodzinny. Pewnie, że najlepiej jest, gdy ten najbliższy jest najlepszy. Jednak czasami warto wybrać przychodnię, która jest nieco dalej, ale osoby tam pracujące traktują rodzinę zastępczą na specjalnych warunkach. Przede wszystkim ważny jest szybki dostęp do lekarza. Aktualnie rejestrujemy się się telefonicznie na konkretną godzinę i gdy zajdzie taka potrzeba jesteśmy przyjmowani tego samego dnia (nawet bez rejestracji, pomiędzy dwoma pacjentami). Nie musimy prosić się o skierowanie do specjalisty. Kiedyś mieliśmy chłopca z podejrzeniem zespołu FAS, który ewidentnie wymagał rehabilitacji (ale na podejrzenie, a nawet stwierdzony FAS, ta nie przysługuje – musi być podane konkretne zaburzenie). Nasza lekarka stwierdziła, że wydaje jej się, że dziecko ma nieco zwiększone napięcie mięśniowe – skierowanie wypisała.
Specjalistów początkowo wyszukiwaliśmy w internecie (sugerując się też opiniami zawartymi w komentarzach), później dzwoniliśmy, wybierając najkrótsze terminy jak również lekarzy z placówek przyszpitalnych. Kierowaliśmy się też opiniami znajomych (zwłaszcza innych rodzin zastępczych). Bardzo ważna była dla nas opinia rehabilitantów (np. w kwestii ortopedy, neurologa).
Aktualnie mamy już przetarte własne szlaki i wiemy kto jest dobry, a kto ma krótsze terminy. Jednak wielokrotnie umawiamy się do takich samych specjalistów (w końcu nie jest to zabronione), z których jeden ma krótkie terminy a drugi pracuje przy szpitalu (lepsza diagnostyka, łatwiejszy dostęp do szpitala). Daje to też możliwość porównania opinii dwóch różnych lekarzy. Zdarzyło nam się, że jeden neurolog stwierdził duże prawdopodobieństwo porażenia mózgowego, a drugi u tego samego dziecka absolutnie to odrzucił. Teoretycznie powinniśmy jeszcze skorzystać z opinii kolejnego lekarza, jednak opieramy się w dużej mierze na ocenie rehabilitantów (o czym wyżej pisałem) a poza tym mamy tą przewagę, że moja żona ma wykształcenie medyczne (jest z zawodu pielęgniarką – chociaż pracowała w tym charakterze tylko dwa lata i do tego 25 lat temu).
Prywatnie korzystamy z usług specjalistów w wyjątkowych przypadkach (gdy waży jest czas). Zwłaszcza ma to miejsce, gdy przyjmujemy nowe dziecko, które dawno powinno mieć zrobione jakieś badania. Jednak wówczas wybieramy tych najlepszych o uznanej renomie (co jest równoznaczne z odpowiednio wysoką ceną za usługę), jednak wychodzimy z założenia, że nie wszystko co prywatne, jest równoznaczne z tym, że jest dobre. Jako pogotowie rodzinne zdarzały nam się też sytuacje, że lekarz nie chciał wziąć zapłaty, a ponadto lekarze, do których chodzimy w ramach NFZ, nie chcą nas przyjmować prywatnie, ustalając krótki termin, który dla ogółu pacjentów nie istnieje. Reasumując, powiedziałbym że wprawdzie nie ma przywilejów w usługach medycznych dla rodzin zastępczych, to jednak wielokrotnie jesteśmy traktowani inaczej. Oczywiście nie było tak od początku, jednak częste wizyty u tych samych lekarzy z różnymi dziećmi powodują, że jesteśmy już rozpoznawani i pewnie to jest połową sukcesu. Oczywiście muszę dodać, że tak jest u nas (w naszym powiecie). Z tego co czytałem, nie jest to normą w skali kraju.

Jako pogotowie rodzinne, nie za bardzo mogę odnieść się do tego, co bym zmienił, gdym miał jeszcze raz od początku zostać rodziną zastępczą. Wynika to z tego, że nasze aktualne życie, to taki „dzień świstaka”. Gdy przychodzi do nas nowe dziecko, wszystko zaczynamy od początku. Jeżeli coś się nie sprawdziło przy poprzednim dziecku, możemy to trochę zmodyfikować lub postąpić zupełnie inaczej. Jednak nie przychodzi mi do głowy nic, co uznaliśmy za totalną porażkę.
W naszym przypadku ważna jest umiejętność dostosowania się do zmian. Dla przykładu, aktualnie jesteśmy z naszymi dziećmi zastępczymi na wakacjach nad morzem. Jeszcze tydzień temu mieliśmy pod opieką dwójkę dzieci. Z dnia na dzień dowiedzieliśmy się, że przychodzi do nas dziesięciomiesięczny chłopiec. Tak więc szybko domówiliśmy dodatkowy pokój (bo w dwuosobowym nie zmieściłyby się trzy łóżeczka), dokupiliśmy trzecie łóżeczko turystyczne, a co najważniejsze (jeżeli chodzi o zmiany), musieliśmy przyjechać dwoma samochodami.

Pogotowie rodzinne uchodzi za najtrudniejszą formę bycia rodziną zastępczą (z czym nie do końca się zgadzam). Powodem takiego stanowiska jest konieczność rozstań z dziećmi, które idą do rodzin adopcyjnych, zastępczych lub wracają do rodzin biologicznych. Osobiście staram się podchodzić do tej sprawy jak do małżeństwa własnego dziecka. Łza się kręci, ale jest to łza ze szczęścia. W końcu jest to cel takiej formy rodzicielstwa zastępczego.
Problemem może być coś innego. Wielokrotnie opieka nad dziećmi z pogotowia skupia się na mamie zastępczej. Tata zastępczy pracuje zawodowo (w końcu taki jest wymóg tego rodzaju pieczy), nie ma więc czasu na nocną opiekę nad dziećmi (bo rano wstaje do pracy). Mając gromadkę maluchów (nawet tylko tą ustawową trójkę), zapewnienie im nocnej opieki przez jedną osobę nie jest łatwe. A pamiętać trzeba, że po nocy jest dzień ... I niestety nie trwa to przez kilka miesięcy jak przy własnych dzieciach (które są coraz starsze i problemy się zmieniają), tylko latami. Do tego dochodzi fakt, że dzieci trafiające do pogotowi, często mają rozmaite zaburzenia, wymagają rehabilitacji, wizyt u specjalistów.
W naszej historii bywały okresy, gdy konieczne były cztery wyjazdy w tygodniu do lekarza lub na rehabilitację, a mieliśmy czwórkę dzieci. Wprawdzie do samochodu mieszczą się cztery foteliki, ale co dalej, gdy już się dojedzie na miejsce - wózek czworaczy? No i w zasadzie trzeba mieć osobny samochód, tylko na potrzeby pogotowia.
Uważam, że największe są problemy natury logistycznej. Ja pracuję w domu (czasami tylko muszę wyjechać do klienta). Gdy „zarwę” noc, to odeśpię choćby w południe. Gdy żona jedzie z dzieckiem do lekarza, to pozostałych przez te 2-3 godziny mogę dopilnować (a bywa, że wolę pojechać z tym jednym – zwłaszcza na rehabilitację).
Uważam, że kluczową sprawą w prowadzeniu pogotowia rodzinnego, jest dyspozycyjność współmałżonka. Wówczas, poza satysfakcją, jest też radość z tego co się robi, jest czas dla siebie.
Oczywiście ktoś może zakładać, że zostanie pogotowiem tylko dla starszych dzieci (może trudnych wychowawczo, ale zdrowych pod każdym względem), jednak żaden PCPR nikomu czegoś takiego nie obieca.

Na tą chwilę, tyle mi przyszło do głowy.

Re: gdybyśmy mieli zaczynać jeszcze raz RZ...

: 30 cze 2016 01:11
autor: bloo
Dzięki, Pikuś, wiedziałam, że mogę na Ciebie liczyć :)
Pikuś Incognito pisze: Osobiście staram się podchodzić do tej sprawy jak do małżeństwa własnego dziecka. Łza się kręci, ale jest to łza ze szczęścia. W końcu jest to cel takiej formy rodzicielstwa zastępczego.
Dziękuję za to zdanie. Nie wiem, czy możesz/chcesz odnieść się do tego na forum, ale jeśli uznasz, że moje pytanie nie narusza Twojej prywatności i osobistych odczuć: czy zderzyliście się w trakcie swojej pracy z pragnieniem adopcji konkretnego dziecka oddanego Wam w pieczę? Tzn. z własnym pragnieniem oczywiście.
Pytam, bo u nas ta kwestia wyszła na tapetę po praktykach, kiedy okazało się, że całkiem sporo osób z grupy przeżyło to bardzo mocno odkrywając w sobie gotowość adopcyjną, zupełnie niespodziewaną i niezakładaną pierwotnie (tj. w momencie rozpoczęcia kursu).
Przyznam, ze choć sama trzymałam się dzielnie - czy raczej starałam się trzymać dzielnie - to zaczęłam momentami wątpić we własną siłę. Nie da się ukryć, że jest to cholernie silne doświadczenie. Ostatecznie ułożyłam to sobie w głowie własną pracą, rozmową z mężem, z koordynatorkami i jeszcze sesją terapeutyczną na dodatek, więc sytuacja jest opanowana i podtrzymuję chęć zostania RZ. Jednak jeśli za każdym razem będzie mnie tak rozrywać to ciężko to widzę. I choć od strony racjonalnej totalnie rozumiem Twoje stanowisko i podejrzewam, ze stoją za nim lata pracy z własnymi emocjami, no i niemałe doświadczenie, to na razie wyłączenie emocji jest osiągane nadludzkim wysiłkiem. Czy było coś, co Wam pomagało w jakiś szczególny sposób, aby to opanować- zanim doszliście do punktu "łzy, ale dobre łzy"?
Od razu dodam, ze my celujemy dokładnie w PO, więc czeka nas prawdopodobnie właśnie to, co opisujesz.

Wielkie dzięki za cały wpis, odniosłam się akurat do tego jednego zdania, ale zapamiętuję sobie całość oczywiście :)

Re: gdybyśmy mieli zaczynać jeszcze raz RZ...

: 02 lip 2016 00:54
autor: Pikuś Incognito
bloo pisze:Czy zderzyliście się w trakcie swojej pracy z pragnieniem adopcji konkretnego dziecka oddanego Wam w pieczę? Tzn. z własnym pragnieniem oczywiście.
Pytam, bo u nas ta kwestia wyszła na tapetę po praktykach, kiedy okazało się, że całkiem sporo osób z grupy przeżyło to bardzo mocno odkrywając w sobie gotowość adopcyjną, zupełnie niespodziewaną i niezakładaną pierwotnie (tj. w momencie rozpoczęcia kursu).
Też znamy kilka rodzin zastępczych (prowadzących pogotowia), które adoptowały dziecko mające w pieczy zastępczej. Chociaż chyba każda z nich brała taką możliwość pod uwagę już w momencie szkolenia na rodzinę zastępczą (a może też odkryli to na praktykach). My postawiliśmy sobie na początku naszej drogi jeden warunek: „nigdy nie adoptujemy dziecka, którym będziemy się opiekować”. W końcu jesteśmy spełnieni jako rodzice (mamy trzy dorosłe córki) i jeżeli przyjdzie nam taka myśl do głowy, to szybko musimy ją odrzucić, mając na względzie fakt, że być może niedługo będziemy mogli przelać naszą miłość na wnuki. Natomiast dzieci, którymi się będziemy zajmować, mają znaleźć wspaniały dom, młodych rodziców i tak dalej ...
W zasadzie jesteśmy wierni swoim założeniom. Wystarczającą radość daje nam to, że dziecko znajduje "swoją" rodzinę, w której jest szczęśliwe.
Czy jednak przyszła nam kiedyś taka myśl do głowy? Owszem, i to zarówno mojej żonie jak i mi. Jednak sztywno trzymaliśmy się naszego postanowienia, nie mówiąc sobie o naszych wątpliwościach. To, że każde z nas rozważało w swoich myślach adopcję, wyszło dopiero wtedy, gdy dziewczynka od nas odeszła. Ktoś mógłby zapytać: „Pewnie była to śliczna trzyletnia blondyneczka, ujmująca za serce?” Nie... było to niewidome dziecko z porażeniem mózgowym, które musieliśmy oddać do DPS-u. Mimo, że serce nas bolało, wiedzieliśmy, że jest to dziecko, którym prędzej, czy później będą musiały się zaopiekować nasze córki, a tego nie chcieliśmy im robić. Być może, gdybyśmy byli młodsi?

-- 02 lip 2016 23:12 --

bloo, chciałbym jeszcze odnieść się do drugiej części Twojego pytania (wczoraj jakoś skupiłem się tylko na rozważaniach dotyczących chęci adopcji).
Zdarzają nam się sytuacje, gdy różne osoby traktują naszą opiekę nad dziećmi, jak zwyczajną pracę.
Być może patrząc na to z zewnątrz, tak to właśnie wygląda. Mimo, że nie traktuję tego zajęcia jakoś górnolotnie, to z pewnością mogę stwierdzić, że najważniejsze są tutaj uczucia, których nie da się odrzucić. Dzieci, którymi się opiekujemy, do pewnego momentu są naszymi dziećmi. Nie wyłączamy emocji i nie staramy się tego robić. Nie bez powodu porównałem odejście naszych dzieci zastępczych, do opuszczenia „gniazda” przez dzieci biologiczne. Te drugie, w którymś momencie swojego życia spotykają kogoś, kto jest dla nich ważny i wraz z upływem czasu staje się ważniejszy od rodziców – jest to zupełnie naturalny proces. Podobnie jest z naszymi dziećmi zastępczymi. Mimo, że traktujemy je dokładnie tak samo jak nasze dzieci biologiczne (również w aspekcie emocjonalnym), to w którymś momencie przychodzi chwila, gdy poznają kogoś, kto z każdym kolejnym spotkaniem, znaczy dla nich coraz więcej. Staramy się przykładać dużą wagę do tego, aby nowi rodzice naszych dzieci, w momencie odejścia, byli dla nich przynajmniej tak samo ważni jak my. Nie zawsze to się udaje, ale jest to odpowiedź na Twoje pytanie, co nam pomaga przetrwać okres rozstania?
Gdybym chciał to jakoś podsumować, to powiedziałbym, że najważniejsza jest umiejętność zapanowania rozumu nad sercem. Nie wiem, czy trzeba się tego nauczyć, ale z pewnością w przypadku rodzicielstwa zastępczego, trzeba ten fakt zaakceptować.

Re: gdybyśmy mieli zaczynać jeszcze raz RZ...

: 14 lip 2016 01:48
autor: bloo
Dzięki, teraz dopiero doczytałam drugą część Twojego wpisu. Rozumowo zgadzam się z Tobą, emocjonalnie to się dopiero okaże ;)
Ale mam pytanie z innej beczki jeszcze. Niedawno miałam okazję słuchać kobiety, która prowadzi od wielu lat pogotowie rodzinne. Wśród wielu cennych uwag, które przekazała, pojawiła się jedna, która mnie trochę zastanowiła. Rzecz dotyczyła zrywania kontaktów (czy raczej wygaszania) pomiędzy rodzicami adopcyjnymi i pogotowiem. Ok, to nic nowego, z wielu źródeł o tym już słyszałam, rozumiem powody rodziny adopcyjnej, choć zapewne opiekunom z pogotowia zawsze trochę żal i szkoda, bo chcieliby zachować jakąś łącznośc, choćby zdjęcie przesłane mmsem.
Ale to co powiedziała dalej przykuło moją uwagę: że stara się nie podtrzymywać w dzieciach pamięci o pobycie w pogotowiu, ponieważ "są małe i dla nich najlepiej by było, gdyby zapomniały o tym okresie".

Od kilkunastu dni czytam ostro ksiązki Casey Watson (żadna wielka literatura, ale uważam, że są pomocne w próbie zrozumienia pracy rodzin zastępczych, szczególnie że idą w głąb bardziej niż ich polskie odpowiedniki - jeśli ktoś nie czytał to polecam; jak mówię, Proust to to nie jest i też mam parę zastrzeżeń etycznych, ale jeśli się je traktuje jako narzędzie to są bardzo w porządku) i Watson opisuje w nich pewną brytyjską praktykę zwaną "pudełkiem wspomnień". Co to jest pudełko wspomnień?
To pudełko wędrujące razem z dziećmi (do Watson trafiają często dzieci po wielu pobytach w RZ, choć nie jest to regułą), w których dzieci tworzą sobie jakby własną oś biograficzną - zebranie dobrych momentów w ich życiu, które na ogół do momentu trafienia do pieczy nie było proste. Do pudełek trafiają na przykład zdjęcia z urodzin, wspólnej wigilii, bilety na ważny mecz, muszla z pierwszego wyjazdu nad morze itd. Są tam też (o ile istnieją) pamiątki z rodziny pochodzenia. Powiedzmy, że rodzimym odpowiednikiem są Wielkie Księgi Maleństwa i inne takie.

Znam sporo dzieciaków, ktore mają swoje księgi, ale to są dzieci biologiczne, gdzie istnienie ksiegi jest traktowane naturalnie.
Wyobrażam sobie, że gdybym była rodzicem adopcyjnym to ważne byłoby dla mnie takie pudełko wspomnień mojego dziecka, które przybliżyłoby mi (i jemu tym bardziej) czas, w którym jeszcze nie byliśmy razem, ale który przecież jest integralną częścią życia dziecka.
Zdziwiło mnie więc pomniejszanie czasu spędzonego w PO, jako czasu, o którym należy zapomnieć, bo nie był to czas docelowy.
Oczywiście, że nie był, ale to wcale nie oznacza, że był przez to niewartościowy czy zasługujący na wymazanie. Sądzę, że dla wielu dzieciaków RZ czy PO staje się pierwszą bezpieczną przystanią życiową, w której uczą się nawiązywania bezpiecznej więzi z dorosłymi opiekunami- i to jest dobre, to jest wzmacniające, to stanowi punkt oparcia czy raczej punkt wybicia do otworzenia Nowego Rozdziału Nowego Życia Rodzinnego. To jest coś, co można i warto moim zdaniem pielęgnować jako wspomnienie.

nie wiem, czy opinia tej konkretnej opiekunki była odosobniona czy wyraża jednak jakąś tendencję, ale ciekawi mnie, czy RZ i PO gromadzą pamiątki pobytu dziecka u nich w celu uczynienia z nich spójnego zapisu- czy to w formie albumu, czy pamietnika pobytu czy właśnie pudełka wspomnień?
czy to jest w ogóle jakoś pielęgnowane?
Pytałam o to trenerek i grupy, pomysł się wydał oczywisty i przypadł wszystkim do gustu, ale odczułam też, że było to jakby nowe spojrzenie, w sensie: nie była to idea zakorzeniona. Dlatego ciekawa jestem praktyki - czy to jest praktykowane?

Re: gdybyśmy mieli zaczynać jeszcze raz RZ...

: 14 lip 2016 18:11
autor: Bebinia
Bloo, gdy ja robiłam szkolenie (ok. 10 lat temu), nie było mowy o pudełkach wspomnień, ale była mowa o tym, że dziecko opuszczając PO czy RZ powinno dostać zdjęcia i jakąś pamiątkę, poza tym że powinno się koniecznie przekazać pamiątki po RB, jeśli takie istnieją.
Moja dziewczynka, gdy przyszła do mnie po kilku miesiącach spędzonych w PO, dostała kilka zdjęć i milutką ozdobną podusię (z zaznaczeniem, że dają jej na pamiątkę, by nie zapomniała wujka i cioci), poza tym wszystkie zabawki i ubrania przekazane przez RB (akurat w tym przypadku było tego dużo).
Poduszka jest dla niej ważna do tej pory, choć minęło 8 lat i nie odczuwa potrzeby utrzymywania kontaktów z PO.
Wszystkie znane mi PO cieszą się, jeśli mogą utrzymywać jakiś kontakt z RA (lub dostawać chociaż info o dziecku).

Re: gdybyśmy mieli zaczynać jeszcze raz RZ...

: 15 lip 2016 15:00
autor: Pikuś Incognito
bloo pisze:... że stara się nie podtrzymywać w dzieciach pamięci o pobycie w pogotowiu, ponieważ "są małe i dla nich najlepiej by było, gdyby zapomniały o tym okresie".
Przyznam, że jest to dość osobliwe podejście do tematu rozstania z dzieckiem zastępczym. Wprawdzie nie jestem psychologiem, jednak wydaje mi się, że wymazywanie z pamięci okresu, w którym dziecko przebywało w rodzinie zastępczej, nie ma najmniejszego sensu. Tym bardziej, że chyba nie jest to możliwe. Trzeba by zastąpić ten okres jakąś fikcyjną historią – tylko po co?
W dzisiejszych czasach rodzice adopcyjni, mają świadomość tego, że dla własnego dobra, lepiej nie ukrywać przed dzieckiem informacji o jego przeszłości. Nie spotkałem się w swoim życiu z przypadkiem, kiedy to rodzice adopcyjni, chcieliby ukryć przed swoją pociechą fakt przysposobienia.
Jaki cel miałoby więc zatajenie informacji o pobycie w rodzinie zastępczej? Prędzej czy później, pojawiłoby się pytanie: „gdzie byłem, zanim zamieszkałem z wami?”
Wbrew pozorom, dzieci pamiętają rzeczy z bardzo wczesnego dzieciństwa. Dziewczynka, która odeszła z naszego pogotowia w wieku trzynastu miesięcy, po kilku miesiącach pobytu w nowej rodzinie, przypomniała sobie, że ciocia (czyli moja żona) sadzała ją na deseczkę. Wspólnymi siłami ustaliliśmy, że chodziło o nakładkę na ubikację. Z kolei inne dziecko (mniej więcej w tym samym wieku), po kilku miesiącach przypomniało sobie, że do mamy i taty przywiozły je dwie ciocie.
Posiadanie wspomnień (nawet tych nie do końca przyjemnych), jest czymś naturalnym. Dlatego też wspomnienia z pobytu w rodzinie zastępczej (które w większości są bardzo miłe – w co nie wątpię), nie powinny być w żaden sposób wymazywane z pamięci dziecka.

Inną kwestią jest utrzymywanie kontaktów rodziców zastępczych z dzieckiem i jego nową rodziną. Przypuszczam, że dużo tutaj zależy od osobowości zarówno rodziny zastępczej, jak też adopcyjnej. Być może nie wszystkie rodziny zastępcze mają ochotę na utrzymywanie relacji z dzieckiem, którym przez pewien czas się opiekowały. Również nie wszystkie rodziny adopcyjne mogą chcieć utrzymywać kontakty z byłymi rodzicami zastępczymi ich dziecka.

W naszym przypadku, mamy w miarę stały kontakt ze wszystkimi dziećmi, które przebywały w naszym pogotowiu rodzinnym. Jedne widujemy częściej, inne rzadziej. Są też takie, gdzie kontakt jest tylko telefoniczny lub internetowy. Staramy się nie narzucać. Zwłaszcza w przypadku adopcji zagranicznej, zostaliśmy poproszeni o duży umiar w kontaktach, ponieważ ewentualne niezadowolenie rodziców adopcyjnych mogłoby mieć już wymiar międzynarodowy. Jednak tutaj, to my jesteśmy zarzucani zdjęciami i informacjami. Bardzo nas to cieszy, a mnie nawet przeraża (oby nie zaprosili nas do siebie – 1800 km).
Wydaje mi się, że we wczesnym okresie życia dziecka, są to głównie kontakty towarzyskie między rodzicami (zastępczymi i adopcyjnymi). Dzieci zapewne nie czują potrzeby spotkań z byłymi rodzicami (czyli nami), chociaż - co już nie raz zostało podkreślone - jesteśmy przez te dzieci traktowane jakoś inaczej. Niby nas nie pamiętają, ale są dużo bardziej swobodne, niż w obecności innych cioć i wujków. Czy tak jest naprawdę? Nie wiem, ale nawet jeżeli rodzice trochę koloryzują, aby sprawić nam przyjemność, to jest nam bardzo miło.

Pudełko wspomnień...
Nigdy tego w ten sposób nie nazywaliśmy, jednak dzieci, które odchodzą do nowej rodziny, zabierają z sobą różne rzeczy, które mogą im przypominać o pobycie u nas. Maluchy w większości przypadków dostają zdjęcia oraz ulubione przedmioty. Na wszelki wypadek, robimy również zdjęcia samego dziecka, bez obecności innych osób, zwierząt, a nawet nieusytuowane w konkretnym pomieszczeniu – choćby zdjęcia w plenerze.
Dwie starsze dziewczynki, które u nas były, same uzupełniły swoje „pudełko” o rzeczy, które były dla nich ważne. Gdy do nas przyszły, miały w nim tylko album ze zdjęciami. Był w fatalnym stanie, co tylko podkreślało fakt, że wielokrotnie do niego zaglądano. Odchodząc, uzupełniły to „pudełko” o rozmaite bibeloty, chociaż może właściwsze byłoby słowo „duperele”, rzeczy mające wartość tylko i wyłącznie sentymentalną, jak na przykład dyplomy, upominki walentynkowe, a nawet książki.
Bardzo mi się spodobał pomysł „pudełka wspomnień”, jako konkretnego, fizycznego przedmiotu. Właśnie sobie uświadomiłem, że moje córki też mają coś takiego, chociaż nazywają to „pudełkiem ze skarbami”.
Dzieciom, które były w naszej rodzinie zastępczej, dajemy też (poza zdjęciami) na pamiątkę nieśmiertelnik z wygrawerowaną pewną sentencją. Tylko od rodziców adopcyjnych zależy, czy znajdzie się on w „pudełku wspomnień” ich dziecka.