Autor:

Data publikacji:

23.10.2012

zaloguj się, żeby móc oceniać artykuły

Rozmowa z Martą i Pawłem

wywiad

Nasz Bocian: Kiedy po raz pierwszy dojrzała w Was myśl o gotowości do zostania rodzicami? Jak wyobrażaliście sobie Waszą rodzinę?

Marta: Moja rodzina się szybko rozpadła. Tata zmarł gdy miałam 14 lat. Poumierali ukochani dziadkowie. Rodzeństwo wyjechało z Polski, widujemy się głownie poprzez Skype. Nie wyobrażałam sobie życia bez własnej rodziny. Dom, dzieci, zwierzaki… tęskniłam za takim dopełnieniem.
Paweł: Ja dość długo dojrzewałem do decyzji o małżeństwie i rodzicielstwie. Sam jestem późnym dzieckiem, może to dlatego? Sądzę, że byłbym równie szczęśliwy będąc samotnikiem, albo realizując się w inny sposób. Miałem swoje pasje, swój świat…
Marta: Wiem, że to ja byłam motorem napędowym naszego rodzicielstwa.

Skoro pojawiło się już pragnienie tego „dopełnienia”, kiedy pierwszy raz dowiedzieliście się, że może być trudniej, niż zakłada to każda para planująca dziecko?

Marta: Po ślubie siedem lat temu. Skończyłam wtedy 30 lat. Pomyślałam, że nadszedł optymalny czas na powiększenie rodziny. Niestety, nie udawało się i wzrastał niepokój, że coś jest nie tak. Mój ginekolog zasugerował zbadanie męża. Na początku myślałam, że to tylko badanie pro forma. Wynik „azoospermia” był dla nas niczym cios obuchem w głowę.
Paweł: Po pierwszym szoku zaczęliśmy układać plan działania. Mieliśmy nadzieję, że można to jakoś leczyć. Razem z żoną wybieraliśmy lekarzy w Internecie, odwiedzaliśmy endokrynologów, androloga. Przy okazji wykryto u mnie chorobę Hashimoto i hiperprolaktynemię. I inne drobiazgi. Nigdy nie byłem tak dokładnie przebadany. Pojawiło się światełko w tunelu, konkretna przyczyna, nieprawidłowe hormony. Mieliśmy nadzieję, że leczenie hormonalne przyniesie poprawę. Lekarz podtrzymywał nas na duchu. Niestety, wyniki badania nasienia były nadal tragiczne. Coraz więcej danych wskazywało na to, że zawiniły leki, które otrzymywałem w dzieciństwie, miałem bowiem podejrzenie choroby nowotworowej.
Marta: Znajoma poleciła nam swoją klinikę leczenia niepłodności i swojego skutecznego lekarza. Bo nasz problem od samego początku stał się problemem naszej rodziny, naszych przyjaciół. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, co będzie dalej, jakie czekają nas decyzje. Wierzyliśmy, że ktoś wyleczy męża. Że znajdzie się jakiś lek.

W jakich okolicznościach usłyszeliście pierwszy raz o tym, że prawdopodobnie będziecie musieli skorzystać z pomocy anonimowego dawcy, aby zostać rodzicami? Co wówczas pomyśleliście i poczuliście?

Paweł: Usłyszeliśmy o dawcy w klinice badania niepłodności. Polecony lekarz powiedział nam z grubej rury, że może nam tylko zaproponować inseminację nasieniem dawcy. Konsultacja trwała mniej więcej 10 minut. To był kompletny nokaut. Poczułem się źle, bezwartościowo. Lekarz rzucił okiem na moje wyniki i… już wiedział. Zasugerował znudzonym tonem, że można jeszcze zrobić biopsję. Ale powiedział to tak, jakby przewidywał, że i tak ta biopsja nic nie wykaże.
Marta: Chociaż to, co wtedy się działo wspominam jak zły sen, to z perspektywy czasu uważam, że lekarz postąpił niedelikatnie, ale chciał nam oszczędzić fałszywej nadziei. Przez ponad rok od pierwszej diagnozy karmiliśmy się złudzeniami. Teraz musieliśmy sobie wszystko poprzestawiać w głowach.
Nadszedł okres wzajemnych żalów, kryzys. Powiedzieliśmy sobie wiele gorzkich słów.
Paweł: Czułem się wybrakowany, miałem wyrzuty sumienia. A z drugiej strony bałem się tej decyzji i jej następstw. Bałem się, że będę rodzicem drugiej kategorii, że nie zdam egzaminu jako ojciec, że nie poczuję więzi rodzicielskiej. Decyzję pomógł nam podjąć psychoterapeuta. Oboje bardzo się miotaliśmy, przez wiele miesięcy.

Bardzo rzadko podejmuje się publicznie temat odczuć i uczuć niepłodnego mężczyzny. Na ogół to kobietę traktuje się jako główną zarządzającą leczeniem, a sam mężczyzna jest w tym procesie pomijany i zostaje zostawiony sam sobie oraz swoim wątpliwościom.
Powiedziałeś, że skorzystaliście z pomocy psychoterapeuty. Czy mógłbyś powiedzieć, na czym polegała Wasza wspólna praca i w jaki sposób psychoterapeuta pomógł Wam podjąć decyzję o dawstwie?

Paweł: Podczas psychoterapii dowiedzieliśmy się wielu rzeczy o samych sobie i o sobie nawzajem. Pootwieraliśmy wiele trudnych kwestii z mojego życia, a przede wszystkim spraw dotyczących mojego dzieciństwa, moich własnych relacji z ojcem i wyobrażeń na temat ojcostwa. Okazało się, że mam duży uraz, żal do własnego ojca, który był nieobecny, niedostępny, zimny, zwłaszcza wtedy gdy najbardziej go potrzebowałem, jako dziecko. Do tej pory nie odbudowaliśmy tych relacji, nie mamy dobrych wzajemnych kontaktów, chociaż jestem już bardzo dorosłym człowiekiem a mój ojciec jest poważnie chory. A teraz ja sam miałem podjąć decyzję o ojcostwie i to wszystko do mnie powróciło. Stąd moja obawa o to, że skrzywdzę swoją rodzinę, że powołanie na świat nowego człowieka, zwłaszcza w taki sposób, to duże ryzyko. Obawiałem się też, że jako ojciec niebiologiczny będę ojcem drugiej kategorii, a moje dziecko kiedyś to mi wypomni. Z takim bagażem trudno zdecydować się na ojcostwo. Z drugiej strony, miałem wyrzuty sumienia, że krzywdzę żonę, przez swoje lęki, swoją niepełnowartościowość i nie mam prawa tak robić. Powiem krótko, po kilku spotkaniach i powracaniu do tematu moich lęków, terapeuta powiedział, że dopóki nie spróbujemy, to nie przekonamy się, jak będzie. Może nie tak dosłownie, ale zasugerował, że trzeba chwycić byka za rogi. Poza tym kierowanie się w życiu lękami, urazami często prowadzi nas na manowce.

Marta: Dzięki terapii mogliśmy wysłuchać siebie nawzajem, bo pogubiliśmy się trochę we wzajemnych żalach. Każdy okopywał się we własnym cierpieniu. Ja mówiłam o swoim lęku, o swoim lęku przed samotnością, swojej tęsknocie za macierzyństwem. Poczuciu krzywdy, niesprawiedliwości losu.

Jak wyglądała Wasza droga do dziecka? Czy spotkaliście się z empatią i zrozumieniem ze strony lekarzy i bliskich, czy też był to czas Waszej samotności?

Marta: Trudno było o tym rozmawiać otwarcie. Niektórzy znali problem, inni nie, ale chyba większość osób z naszego otoczenia wyczuwała, że coś jest na rzeczy. Nie zadawano nam pytań, ludzie nie wiedzą, jak o tym rozmawiać, jeżeli sami nie borykają się z podobnym problemem. Taka ściana milczenia, niewygodny temat. A więc mimochodem dusiliśmy to w sobie. Rozmawialiśmy o innych potencjalnych wyborach: o adopcji i o bezdzietności.
Nasza pierwsza udana próba zakończyła się jednak hospitalizacją i poronieniem. Totalnie się wtedy rozsypałam i długo nie mogłam się pozbierać. Znów nie obyło się bez pomocy psychologa.
Paweł: Panicznie bałem się kolejnych prób. Bałem się kolejnej tragedii i rozpaczy żony. Nie chciałem wracać do kliniki, miałem bardzo złe wspomnienia. Być może nigdy nie byłbym gotów na powtórkę. Żona znów poruszyła temat adopcji, a to dla mnie była nowość, kolejna niewiadoma. Wiedziałem, że musimy jakoś rozwiązać nasz problem, bo nie możemy trwać w takim zawieszeniu. Wtedy bez przekonania zasugerowałem jednak powrót do kliniki. To był dziwny czas…

Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o tym „dziwnym czasie” i złych wspomnieniach wiążących się z leczeniem w klinice? Co było przez Ciebie odczuwane jako najbardziej dotkliwe w leczeniu? Twój głos, jako głos mężczyzny i ojca jest głosem szczególnym, który najczęściej w rozmowach o niepłodności jest bardzo cicho słyszalny. Czasem wręcz partnerki niepłodnych mężczyzn nie chcą słyszeć tego głosu koncentrując się na własnym przeżywaniu bólu związanego z walką o dziecko. Co czuje w tym czasie mężczyzna rozważający adopcję prenatalną lub społeczną, co Ty czułeś i jak to odbierałeś?

Paweł: Ten czas to okres kiedy oddaliliśmy się z żoną od siebie. To prawda, że każde z nas skoncentrowało się na własnej tragedii. Doszło do tego, że licytowaliśmy się, kto bardziej cierpi, kto ma gorzej, komu jest trudniej. Żona w pewnym momencie wybuchła, że cały czas skupiam się na sobie, na własnym nieszczęściu, że wszystko kręci się wokół mnie i mojego dramatu, a tak wcale nie było. Jak wspominałem, nasze małżeństwo przeżywało kryzys i bardzo pomocna była psychoterapia. Ja musiałem uporać się z demonami mojego dzieciństwa, przewartościować podejście do ojcostwa, poradzić sobie z wyrzutami sumienia, że oto jestem bezwartościowy i niszczę życie drugiej, zdrowej osoby. Musiałem też pogodzić się z faktem, że nigdy nie będę nigdy mógł być ojcem biologicznym, że tak naprawdę mój ród zaginie. To dla mężczyzny jest trudna prawda, chociaż nigdy nie miałem wielkich aspiracji, ale usłyszeć to słowo „nigdy” to jednak szok. Innym słowem, oboje byliśmy samotni w swoich dramatach.

W jaki sposób przeżywaliście czas oczekiwania na narodziny? Jakie były Wasze pierwsze myśli po zobaczeniu i wzięciu na ręce dziecka, na które tak długo czekaliście?

Paweł: Ucieszyłem się i wystraszyłem, ale chyba bardziej to drugie. Była to trudna ciąża. Żona źle się czuła, panicznie bała się o dziecko. Było mi ciężko, bo musiałem wspierać na duchu rozsypującą się psychicznie żonę, a sam też bardzo potrzebowałem wsparcia. Znów nastąpił wyczerpujący okres w naszym życiu.
Marta: Źle wspominam ciążę. Nie potrafiłam cieszyć się tym stanem, mając tak ciężką drogę za sobą. Prawie do samego końca trzymaliśmy dobre wieści w tajemnicy przed otoczeniem. A wyprawkę dla dziecka zaczęłam kompletować dopiero pod koniec ciąży.
Sam dzień narodzin synka był najpiękniejszym dniem w moim życiu. I to co było później i do tej pory - również. Czuję ogromne wzruszenie. Kocham go za to, że jest. Jestem wdzięczna za to, że pojawił się w moim życiu. Tak po prostu. Myślę, że dzięki tej trudnej drodze jestem w stanie w pełni odczuwać smak macierzyństwa i delektować się każdą chwilą. Może to banał, ale moje życie stało się nagle piękne, z dnia na dzień. Nie narzekam na nieprzespane noce, zmęczenie, brak czasu dla siebie, mówię: chwilo trwaj!
Paweł: Gdy żona była w ciąży bałem się, że sobie nie poradzę z różnymi emocjami. Do samego końca byłem wybuchową mieszanką. Ale gdy zobaczyłem malucha w szpitalu, coś nagle się zaczęło dziać. Ta atmosfera radości chyba jakoś mi się udzieliła. Synek jest wizualnie bardzo podobny do żony. Ma takie same oczy, jak ona. Tacierzyńskie uczucia jakoś przyszły same, wszystko jest na dobrej drodze. Mam nadzieję, że dalej będzie równie dobrze. Chociaż czuję pewien żal, ból, że nie jestem biologicznym ojcem, i chyba to gdzieś we mnie tkwi – ta zadra.
Marta: Od samego początku mąż bardzo zaangażował się w opiekę nad maluchem. Czytał książki, zadawał pytania znajomym, zmieniał pieluchy, przytulał, uspokajał płaczącego malucha. Widzę, że ma naturalny dar, intuicję tacierzyńską, o którą sam siebie nie podejrzewał. Nawet nie sądziłam, że tak się to wszystko zacznie układać, krok po kroku, w dobrą stronę. Ale wiem, że przed nami jeszcze trudne chwile.

Poruszacie kolejne tabu związane z niepłodnością i czasem oczekiwania na dziecko. Wiele par spodziewa się, że wywalczona ciąża- kiedy już nastąpi- jest okresem bezwarunkowego szczęścia i spokoju. Wręcz nie wypada mówić głośno o lękach i wątpliwościach, które mogą towarzyszyć tym dziewięciu miesiącom. Niektórzy rodzice dzięki dawstwu uważają nawet, że z chwilą zobaczenia pozytywnego testu ciążowego kończą etap niepłodności i samego dawstwa, mogą ten etap „odciąć nożyczkami”, zapomnieć o leczeniu oraz o decyzji skorzystania z dawstwa gamet. Spotkałam się nawet z pomysłem spalenia dokumentacji medycznej z chwilą przyjścia dziecka na świat, aby nic już nie przypominało okresu leczenia i decyzji o dawstwie.
Jak widzicie taką koncepcję, czy Waszym zdaniem możliwe jest całkowite zapomnienie o leczeniu? Czy w Waszym odczuciu niesie to ze sobą jakieś korzyści dla rodziny, a jeśli tak- jakie?

Marta: Zacznę od ciąży. Ja niestety nie umiałam się cieszyć tym stanem. Po tym co nas spotkało, po tych kilku latach szarpania się, stresu, zwątpienia, poprzednim poronieniu, niestety nie potrafiłam z radością patrzeć w przyszłość. Również musiałam odwiedzać psychologa.
Owszem, chciałam zamknąć ten etap życia, bo był straszny. Niewyobrażalnie trudny, pełny złych emocji, smutku, rozpaczy. Nie miałabym po prostu siły, aby przez to przechodzić raz jeszcze. Mąż zapewne też nie. Nie wiem, czy nasze małżeństwo przetrwałoby kolejne miesiące lub lata w takiej atmosferze.
Wiem jednak, że nie da się tego odciąć nożyczkami. Nie żałuję tej decyzji i mam nadzieję, że mąż też nie żałuje. Bo w naszym życiu zaczyna się wszystko jakoś układać, powróciła radość, harmonia.
Spalenie dokumentacji medycznej to krok nieodpowiedzialny. Po pierwsze, ze względu na dobro dziecka, ewentualne kwestie medyczne.

Jesteście rodzicami ośmiomiesięcznego Stasia. W jaki sposób pierwszy raz zetknęliście się z ideą otwartości wobec dziecka, jeśli idzie o jego genetyczne pochodzenie? Jakie emocje i reakcje to w Was wtedy wzbudziło?

Marta: Śledzę w Internecie historie rodzin powstałych dzięki dawstwu, takich jak nasza. Zaglądam na forum Nasz Bocian. Miałam okazję przeczytać brytyjskie broszurki z serii "Telling and Talking" promujące ideę otwartości wobec dziecka. Poczułam ulgę, bo myślę o tych sprawach podobnie jak autorka tych publikacji, również będąca mamą dzieci poczętych dzięki dawstwu nasienia. Nie wyobrażam sobie życia w nieprawdzie. Kłamstwo w tak ważnej sprawie, jak pochodzenie dziecka, może zniszczyć naszą rodzinę, nieodwracalnie zburzyć zaufanie dziecka do nas - rodziców. Poza tym jest wiele sytuacji, kiedy trzeba ujawnić prawdę np. podczas kontaktów ze służbą zdrowia. A dzieci mają intuicję, wyczuwają, że coś jest nie tak, że rodzice coś przed nimi ukrywają.

Ale jeżeli zastanowimy się nad wszystkim głębiej to chyba cały ten system funkcjonujący w naszym kraju jest zły. On wręcz zachęca do zakopywania całej sprawy pod dywan, palenia dokumentacji i nie informowania dzieci o tym, w jaki sposób zostały poczęte. Dawca jest osobą anonimowa, właściwie tylko materiałem genetycznym o określonych cechach typu grupa krwi, cechy fenotypowe. Wszystko odbywa się w sposób anonimowy. Dziecko nie ma możliwości poznania tożsamości dawcy, tak jak to się dzieje w innych krajach, gdzie jest to uregulowane. Mam wrażenie, że u nas korzystanie z banku nasienia przypomina jakiś nielegalny i wstydliwy proceder, chociaż paradoksalnie dzieje się to wszystko w świetle prawa.
I tu pojawia się pewien problem, jeżeli chodzi o jawność wobec dziecka. Przyznam, że boję się reakcji dziecka, kiedy dowie się, że nie ma możliwości poznania tożsamości osoby, która dała mu życie. Boję się, że może to być dla niego bolesne i trudne, że będzie się tym zadręczać, snuć wizje, domysły, desperacko szukać śladów, przeżywać kolejne rozczarowania, czuć wokół siebie pustkę, żal. Próbuję sobie jedynie wyobrazić, jak może czuć się człowiek, który nie będzie miał szansy poznać połowy swoich genetycznych korzeni… i nie potrafię. I to mnie przeraża.
Uważam, że w naszym systemie zupełnie zignorowano ten aspekt. Pomaga się niepłodnej parze, ale tylko do pewnego momentu, do przysłowiowych ‘dwóch kresek’ na teście, ale nie pomaga się rodzinie, która później będzie musiała radzić z tym problemem w dalszym życiu. Zazwyczaj radzi sobie domorosłymi metodami, bez fachowego wsparcia, bo przecież to wstydliwy problem, a w taki sposób najłatwiej zaplątać się i popełnić dramatyczne błędy. Ale po części rozumiem decyzje par, które decydują się na utajnienie tego faktu przed światem, chociaż obawiam się, że ten sposób dużą krzywdę sobie i swoim dzieciom. Nie ma idealnego rozwiązania w naszej polskiej rzeczywistości.

Paweł: Przyznam otwarcie, ze nadal nie wiem, jak sobie z tym poradzić - technicznie. Bo wiem, że otwartość to jedyna słuszna droga… ale sama myśl o konkretnej rozmowie z dzieckiem wywołuje we mnie ogromny lęk, wracają czarne myśli. Nie potrafię sobie tego wyobrazić. Może jeszcze nie teraz. Próbuję jednak przygotować się na to, co nieuniknione. Myślę, że nadal potrzebuję psychologicznego wsparcia. Ale wiem, że kiedyś nadejdzie taki moment, że nie ma odwrotu.

Czy sądzicie, że ewentualne powstanie polskiej grupy rodziców dzięki dawstwu mogłoby być dla Was wsparciem? Czy w Polsce potrzebne jest takie stowarzyszenie- przyjazna i bezpieczna przestrzeń, w której można się dzielić swoimi rodzicielskimi doświadczeniami, wątpliwościami, ale też sukcesami i radościami? No i wreszcie: czy oceniacie taki pomysł jako realny w kontekście polskich debat o niepłodności? Powstanie takie stowarzyszenie?

Marta: Myślę, że wiele rodzin takich jak nasza błądzi we mgle. Jesteśmy pozostawieni sam na sam z problemem. Niektórzy od razu decydują się na otwartość wobec dziecka, wobec otoczenia, inni odkładają decyzję na później, jeszcze inni z góry zakładają, że warto chronić ten sekret do grobowej deski, za wszelką cenę. I z tego co czytam np. na forum Naszego Bociana, najwięcej osób w sytuacji takiej jak nasza prezentuje właśnie tę ostatnią postawę. Czy zatem realne będzie powstanie takiego stowarzyszenia? Nie wiem, mam nadzieję, że tak, że osób, które myślą podobnie jak my, będzie coraz więcej, a świat za kilka lat trochę się zmieni. Nie mam wątpliwości, że rodziny takie jak nasza potrzebują wsparcia, zrozumienia, fachowej pomocy. A tego absolutnie nie ma.

Czy Wasze przemyślenia na temat dawstwa nasienia zmieniały się w okresie ciąży i już po urodzeniu dziecka?

Paweł: Czułem że jest to niebezpieczny eksperyment, że podejmujemy ryzyko. Bałem się, że nie będę umiał pokochać dziecka, tak jak powinienem, sprawdzić się w roli ojca. Niemniej jednak na chwilę obecną, tak się nie stało. Moja bardzo pozytywna reakcja jest niespodzianką, czymś, co zaskoczyło mnie samego. Czuję że z każdym dniem zacieśnia się moja więź rodzicielska z maluchem.
Marta: Mąż jest psychologicznym fenomenem. Warto było zaryzykować, stoczyć tę walkę. Myślę, że w chwili obecnej wszyscy jesteśmy zwycięzcami.

Dlaczego zdecydowaliście się skorzystać z zaproszenia do wzięcia udziału w konferencji i opowiedzenia o Waszym doświadczeniu?

Marta: Rodziny takie jak nasza często są pozostawione sam na sam ze swoimi dylematami. Duszą w sobie swój dramat, podejmują różne decyzje, nie zawsze trafione, kierując się lękiem, kompleksami. Często decydują się na utajnienie faktu skorzystania z banku nasienia, życie z tajemnicą, z lęku przed reakcją otoczenia. Lęku, który często jest lękiem nieuzasadnionym. Nasi bliscy bardzo pozytywnie zareagowali na wiadomość o narodzinach synka, znając sposób, w jaki został poczęty.
Poza tym dobrze wiedzieć, że nie jesteśmy sami na świecie, że jest wiele rodzin, które borykają się z podobnymi dylematami.

Konferencja jest silnie osadzona w temacie jawności dawstwa i biorstwa gamet. Jakie jest Wasze obecne zdanie na temat jawności dawstwa wobec dziecka?

Marta: Myślę, że w naszym wypadku otwartość to najlepsza opcja. O tych sprawach trzeba dużo mówić, przekonywać nasze społeczeństwo, że jawność dawstwa najlepsze rozwiązanie, długofalowe. Korzystanie z pomocy dawców nie powinno być tematem wstydliwym, tajemnicą do grobowej deski, czymś, co należy zataić przed otoczeniem. Nie można w życiu kierować się takim lękiem, poczuciem niskiej wartości, kompleksami. Nasza niepłodność nie powinna kłaść się cieniem nad życiem naszego dziecka. Musimy przepracować nasze kompleksy, nauczyć się żyć z podniesioną głową. To trudne, wiem, zważywszy na odbiór społeczny takich poczynań jak korzystanie z banku nasienia. Ale nie ma innego wyjścia. Mam nadzieję, że za kilka lub kilkanaście lat nasze społeczeństwo zmieni się, stanie się bardziej otwarte. I że naszym dzieciom będzie łatwiej niż nam. To jednak zależy też od nas. Od tego, czy będziemy mieć odwagę zmienić ten stan rzeczy, powiedzieć „stop” obłudzie i żyć w prawdzie. Nie jesteśmy gorszą rodziną, jesteśmy inną rodziną.
Takie jest moje zdanie. Ale być może są też inne drogi. Inne rozwiązania.

Co moglibyście powiedzieć parom zastanawiającym się nad skorzystaniem z dawstwa nasienia, mającym obawy związane z tą decyzją, bojącym się, czy odnajdą się w roli rodziców dziecka niespokrewnionego genetycznie z nimi lub z jednym z nich?

Marta: Chciałabym powiedzieć, że jest to trudna decyzja. Nie jest to rozwiązanie dla każdego. Na pewno nie można podejmować tej decyzji tylko dlatego, aby ukryć swoją niepłodność przed światem. Prawda i tak wyjdzie na jaw, prędzej czy później, być może w sposób bolesny, przy okazji jakiegoś lekarskiego badania. Trzeba zastanowić się nad tym, co stanie się za jakiś czas, jakie nasza decyzja będzie miała konsekwencje długofalowe – nie tylko dla nas, rodziców, ale przede wszystkim dla naszego dziecka. To trudny typ rodzicielstwa. Ogromna odpowiedzialność. Czeka nas dużo trudnych wyzwań na różnych etapach życia.

Czy jest coś, co chcielibyście powiedzieć lekarzom zajmującym się pomocą parom korzystających z biorstwa komórek jajowych i nasienia? Czego Wam brakowało, kiedy sami się leczyliście, a co Wam pomogło ze strony lekarzy?

Marta: Kliniki zajmują się głównie medycznymi aspektami leczenia niepłodności. Praktyczne nie mówi się nic o długofalowych konsekwencjach poczęcia dziecka dzięki dawstwu. Pacjenci nie są przygotowywane do roli rodziców dzieci poczętych w ten sposób. A przecież oprócz konsekwencji psychologicznych, dawstwo często niesie za sobą również konsekwencje medyczne np. w przypadku konieczności wykonania przeszczepu narządów, ratowania życia. I tu nie należy chować głowy w piasek.
Mimochodem nasuwa mi się porównanie z procedurą adopcyjną. Wiadomo, że potencjalni rodzice adopcyjni muszą ukończyć wielomiesięczne szkolenia, przejść przez sito kwalifikacyjne. Każdy to rozumie i akceptuje.
Nas jednak traktuje się jak typowych biologicznych rodziców. A tak nie jest, nie dajmy się oszukać iluzji! Tak naprawdę jesteśmy w jakimś sensie rodziną adopcyjną. Co gorsza, pozostawioną bez fachowej pomocy.
Paweł: Nie mówi się o tym, co będzie później, gdy już dziecko przyjdzie na świat. Za kilka lat. Nie sprawdza się też czy dana para jest przygotowana na rodzicielstwo z dawstwa. A możliwe, że wiele osób podejmuje decyzje pod wpływem impulsu, czy też rozpaczy. A takie działanie może mieć bardzo złe konsekwencje. Przede wszystkim ucierpi mały człowiek. Uważam, że warto byłoby przeprowadzać testy psychologiczne u takich osób jak my, przed rozpoczęciem procedury. Oczywiście, nie jest to rozwiązanie idealne, ale być może uda się w ten sposób uniknąć różnych ludzkich dramatów.

Czy jest coś, co chcielibyście przekazać Dawcy, dzięki którego pomocy urodziło się Wasze dziecko?

Marta: Jesteśmy ogromnie wdzięczni za ten dar. Dziękujemy za te niewyobrażalnie piękne chwile szczęścia. Za każdy wspólny dzień razem z naszym synkiem. W tym dniu, w którym on przyszedł na świat i my narodziliśmy się na nowo.
Paweł: Dzięki Panu możemy wspólnie przeżywać tę niezwykłą przygodę jaką jest rodzicielstwo.

Komentarze

  • avatar
    the_rose

    23/10/2012 - 20:10

    Wspaniala historia. Jestem pelna podziwu dla was...waszej " odwagi". Ja mam rowniez synka ;) Jest on naszym biologicznym dzieckiem poczetym metoda in vitro. Przeszlismy tez dluga droge, poronienia i zastanawialismy sie nad roznymi opcjami...ale wiem ze nie moglabym byc matka z" dastwa". Nie potrafilam tez oddac komorek...Ale adoptowac dziecoatko bylismy gotowi;) Macie racje ta metoda jest dla wybaranych. Buziaki dla was;)
    Moj synek:) Ignacy Jan ur. 27.03.2012:)
    3350g i 60cm
    KOCHAM CIE SYNKU:)
  • Kiran

    24/10/2012 - 15:10

    Za ten prawdziwy i mądry wywiad - zwłaszcza dla Pawła, ze odważył sie otwarcie mówić o emocjach mężczyzny w tym całym wariactwie jakim jest leczenie nieplodnosci i korzystanie z dawstwa nasienia w Polsce. Zgadzam sie, ze to trudna droga i dla niektórych tylko, czy wybranych - nie wiem, trudno oceniać.