„Jesteśmy dumni z naszych pacjentów” głosi od niedawna hasło jednej z dużych polskich klinik. To są dobre, wzmacniające i potrzebne nam słowa. Gdyby nie to, że kampania ma też drugie hasło: „Nigdy się nie poddam. Będę mieć dziecko”.
Joanna i jej mąż byli po pięciu próbach in vitro zakończonych niepowodzeniem (dwa poronienia), dwóch próbach adopcji zarodka (również bez szczęśliwego zakończenia) i dwóch próbach in vitro z komórką dawczyni, które nie przyniosły narodzin upragnionego dziecka. Po tej ostatniej próbie nie mieli już sił próbować dalej, nie mieli też pieniędzy na dalsze leczenie. Poza tym Joanna skończyła 45 lat i przyszedł czas na zadanie najtrudniejszego pytania: co dalej? Jakie będzie nasze życie bez dzieci?
Albo: Kasia i Sławek. Byli i są ludźmi głęboko wierzącymi, diagnoza niepłodności była dla nich ciosem. Po wielu trudnych rozmowach zdecydowali się na pięć prób inseminacji. Każda z nich była dla nich zwycięstwem tęsknoty za dzieckiem nad nauką Kościoła. Każdej towarzyszyły trudne dylematy. Żadna się nie powiodła. Nie zdecydowali się na in vitro, za to postanowili podążyć ścieżką adopcyjną. Dwa lata później do ich rodziny trafił maleńki chłopiec. Matka biologiczna jeszcze nie została pozbawiona praw, ale miało się to zdarzyć lada dzień, sytuacja jest ewidentna – zapewniały pracownice ośrodka adopcyjnego. Nie zdarzyło się nigdy. Po sześciu miesiącach spędzonych w domu Kasi i Sławka, niemowlak wrócił do matki biologicznej, której sędzia rodzinny postanowił dać drugą szansę. Kasia i Sławek zostali z pogruchotanymi sercami, pustym pokojem dla dziecka i traumą poadopcyjną. Zostali też bezdzietni.
Warto się zastanowić, w którym momencie historii życia tych dwóch par, wydarzyła się porażka? Poddali się i dlatego nie mają dziecka? Odeszli na tarczy, a nie z tarczą?
Warto też zadać inne pytanie: jaką historię osobistą mają autorzy tego hasła, że przychodzi im do głowy porównywać bezdzietność do „poddania się”? Ile soli zjedli, ile kilometrów wydeptali pod gabinetami lekarskimi, ile łez przepłakali, że sprowadzają niepłodność do walki, której sukces zależy jedynie od determinacji dwóch osób? Czy sami macie dzieci? Czy stanęliście kiedyś wobec alternatywy „własne zdrowie i zachowanie resztek zmysłów lub walka do zajechania organizmu, wykończenia własnego związku, sprzedania mieszkania i ostatniego mebla”? A może doświadczyliście konfrontacji z nieprzewidywalnością wyroków sądowych, jeśli sądzicie, że dziecko jest nagrodą za dobrze przeprowadzoną walkę, w której zwycięstwo można sobie zagwarantować?
Otóż nie.
Dla części z nas historia niepłodności nie zakończy się porodem ani adopcją, niezależnie od tego, jak bardzo tego pragniemy i jak bardzo jesteśmy dzielni. Zdarzają nam się rozwody, utrata pracy, choroby, kryzysy. Zdarza się przekroczenie granicy wieku, za którą pytanie o to „jak bardzo chcę?” zderza się z innym pytaniem o to, czy powinnam/powinienem? Czy zdążę wychować? Czy będę mieć siły, skoro ostatnie lata spędziłam na nieustających stymulacjach hormonalnych? Są też inne pytania i granice: czy rodzicielstwo dzięki dawstwu jest dla mnie? Czy to udźwigniemy? Czy pokochamy dziecko adoptowane? Czy powołując dziecko do rodziny będziemy wciąż tę rodzinę mieć, skoro każde niepowodzenie kosztuje nas tak niewyobrażalnie dużo i coraz większą cenę za to płacimy jako para? Skąd wziąć na to pieniądze, skoro nie ma już refundacji in vitro? Jak urodzić dziecko, jeśli nie mamy macicy, a surogacja jest nielegalna?
To są trudne pytania, których nie zadają sobie szczęśliwe pary zachodzące w ciążę po pierwszej próbie in vitro i po drugiej inseminacji. Każdy z nas chciałby być właśnie taką szczęśliwą parą. Ale odsetek par, które jednak będą musiały je sobie wreszcie zadać, nie jest nieistotny statystycznie.
I nadal mają prawo myśleć o sobie dobrze, nadal mogą mieć w życiu cele oraz żyć życiem wartościowym i spełnionym. Nie ma powodów, aby czuli się przegrani, a już z pewnością nie ma powodu, aby ośrodek, w którym się leczą, bombardował ich zależnością: nie ma porodu? Nie dość się postaraliście. Bo można było więcej, lepiej, bardziej.
Żyjemy w społeczeństwie, którego politycy i część mediów nie ustaje w wysiłkach, aby przekonać nas, że niepłodność jest karą za rozwiązłość. I jednocześnie: że rodziny bezdzietne nie są w pełni rodzinami.
Znamy ten komunikat, wielu z nas opłakuje go codziennie. Czy choć w bezpiecznej przestrzeni ośrodka leczenia niepłodności moglibyśmy być od niego uwolnieni? Czy również i tam musicie nam dawać po głowach i rozliczać z niepowodzeń, na które nie mamy przecież żadnego wpływu?
Rolą odpowiedzialnej opieki lekarskiej jest traktowanie pacjentów w sposób podmiotowy, danie im oddechu i pokazanie, że – jakkolwiek ich pragnienie zostania rodzicami zostanie zaopiekowane przez lekarzy z najlepszą wiedzą i umiejętnościami – leczenie czasem nie zakończy się dzieckiem. Mimo najwyższych umiejętności lekarzy, embriologów i położnych. Mimo najgłębszej tęsknoty pacjentów za dzieckiem. Tak się może stać, choć wszyscy liczymy na to, że nastąpi happy end. Jeśli jednak on się nie wydarzy, są wciąż inne opcje. Adopcja. Świadoma bezdzietność. Godne życie w poczuciu, że zrobiło się wszystko, co było możliwe. I że nie przegraliśmy tej gry, nadal należy nam się szacunek.
Bądźcie z nas dumni niezależnie od losów naszego leczenia. Bardzo tego potrzebujemy, bo codziennie mierzymy się z wyzwaniami, z którymi nigdy nie zmierzyła się większość personelu polskich ośrodków leczenia niepłodności.
Ale nie każcie nam myśleć o staraniach o dziecko, jako walce, w której sukces osiągną jedynie najbardziej zmotywowani, a resztę uznacie za tych, którzy „się poddali”.
Jeśli bowiem urodzenie dziecka zależy jedynie od motywacji pary, to in vitro nie powinno być do tego potrzebne. Jeśli zaś zależy jedynie od Waszych umiejętności, to pokażcie nam stuprocentowe statystyki ciąż i zagwarantujcie nam dziecko na końcu tej drogi.
W przeciwnym razie sprowadzanie rodzicielstwa do słów „Nigdy się nie poddam. Będę mieć dziecko” nie ma sensu. Ale też nigdy go nie miało.